wtorek, 24 grudnia 2013

Szczodrak / Štedrák

Štedrák to takie szczególne ciasto, pieczone na Słowacji tylko raz w roku, na Štedrý Večer, czyli w Wigilię Bożego Narodzenia. Spolszczyłam jego nazwę na „szczodrak”, bo to nic innego, jak szczodry wypiek – kilkuwarstwowy, bogaty w różne smaki, pachnący hojnością wigilijnej nocy – nocy, gdy otrzymujemy mnóstwo darów, tak materialnych, jak i duchowych.
Święta Bożego Narodzenia na Słowacji są dla mnie stale jeszcze na wpół znajome, a na wpół nieodkryte, ale chciałabym dzisiaj – gdy spędzam ten czas w Polsce – razem z Wami zajrzeć przez dziurkę od klucza do domu moich słowackich rodziców, by przypomnieć sobie grudniowe dni 2012 roku i to pomieszanie różnych wrażeń i uczuć, którego wtedy doświadczyłam – po raz pierwszy spędzając święta nie tylko bez moich rodziców, ale i w innym kraju.
Słowacka wieczerza wigilijna zaczyna się znajomo – przeczytaniem Ewangelii i wspólną modlitwą. Potem następuje jednak pierwszy nieznany mi kiedyś akcent (który dziś jest już stałym elementem naszych rodzinnych Wigilii niezależnie od kraju, w którym je spędzamy) – specjalne życzenia, wygłaszane przez najstarszego członka rodziny. W domu mojego męża to zaszczytne zadanie przypada w udziale babci. Co roku padają te same słowa: „Vinšujem Vám tieto slávne sviatky, Adama a Evy, Krista Pána narodenie, aby Vám dal Pán Boh zdravie, šťastie, hojné Božské požehnanie a po smrti kráľovstvo nebeské obsiahnuť” (Życzę Wam w te uroczyste święta: Adama i Ewy, Narodzenia Chrystusa Pana, aby Pan Bóg dał Wam zdrowie, szczęście, hojne błogosławieństwo, a po śmierci Królestwo Niebieskie). Jest to wyjątkowo podniosła chwila.
Skoro zaczynają się życzenia, można by spodziewać się rozdania między obecnych opłatka… I faktycznie, głowa rodziny (to już słowacki tata :)) zaczyna rozdawać obecnym opłatki, ale… takie brązowe, z czosnkiem i miodem :). Na Słowacji (przynajmniej w regionie, z którego pochodzi mój mąż) nie ma tradycji składania sobie nawzajem życzeń i dzielenia się przy tym opłatkiem. Jest za to tradycja jedzenia takich dużych, okrągłych opłatków posypanych kawałkami czosnku i polanych miodem :). Brzmi być może odrobinę ekstremalnie, ale powiem Wam, że chociaż nie lubię miodu, tak przygotowanymi opłatkami zajadam się z wielkim smakiem :) (w tym miejscu muszę jednak dodać, że nie mogłabym przeżyć świąt bez tego naszego białego, dobrze znanego opłatka… Zatem w ubiegłym roku przynajmniej w jednym domu na Słowacji dzielenie się białym opłatkiem również miało miejsce :)).
Po rozdaniu opłatków następuje dzielenie się owocami – ponownie pierwsze skrzypce gra tu głowa rodziny. Kroi owoce na kawałki i rozdaje pozostałym członkom rodziny. To taki bardzo czytelny i piękny symbol dawania i dzielenia się tym, co mamy. Również i ten zwyczaj powtórzymy w tym roku w Polsce :).
Potem przychodzi wreszcie pora na wigilijną kolację. Wprawdzie w ubiegłym roku jako świeżo upieczona mama pozostawałam jeszcze na specjalnej diecie (nie dla mnie były grzybki, kapusta i ciężkie smażone jedzenie), ale zapewnienia mojego męża o tym, jak obfita jest na Słowacji wieczerza wigilijna, sprawiały, że aż mi ślinka ciekła. Jakież było moje zdumienie, gdy okazało się, że w wigilijnym menu jest tylko kapuśniak z grzybami i śmietaną na pierwsze danie i smażony karp z sałatką cebulowo-ziemniaczaną na drugie :). Przyznajcie sami, że przy polskich tradycyjnych dwunastu potrawach, rybach pod każdą postacią, pierogach z kapustą i grzybami, kluskach z makiem etc. etc., wyglądało to naprawdę skromnie :). Do dziś wspominam ową „obfitość” z rozbawieniem (choć z drugiej strony przyznaję – odeszłam od stołu najedzona, więc skoro na Słowacji było obficie, to jak jest przy polskim stole? ;)), ale wszystko było bardzo pyszne (choć jako mama karmiąca zamiast smażonej ryby dostałam zdrowszą pieczoną, a zamiast sałatki cebulowo-ziemniaczanej – zwykłe purée ;)).
Cóż, skoro odeszliśmy już najedzeni od stołu, pozostało tylko jedno :)… No, w moim rodzinnym domu jest jeszcze dłuuuuugie kolędowanie, ale ponieważ w mojej słowackiej rodzinie 24 grudnia tradycyjnie kolęduje się po południu w szpitalu, w domu się już nie śpiewa. Zatem zostały nam… prezenty :). Tu na szczęście wszystko znajome :). Chociaż… nie do końca, bo choć prezenty tak jak i u nas można znaleźć pod migocącą choinką, to nie przynosi ich Gwiazdor (jak w moim polskim domu), ale… sam Jezusek :). Wczoraj dowiedziałam się zresztą, że Jezusek tradycyjnie też ubiera w domach choinki, bo dzieci widzą je przyozdobione dopiero 24 grudnia rano :). Ot, taki ciekawy zwyczaj :). Nie pytajcie jednak, kto w naszym polsko-słowackim domu przynosi prezenty :).
Ponieważ jednak cały opisany powyżej wieczór to Wigilia, musi po nim nastąpić coś jeszcze. Musi nastąpić Boże Narodzenie. I ma miejsce, naprawdę, już od północy, na mszy nazywanej właśnie „północną” (Polnočná).

A ten opisany na wstępie szczodrak? Jest dla mnie pewnym symbolem. Jego bogactwo oddaje różnorodność, jaka stała się naszym udziałem, gdy połączyliśmy z M. polską i słowacką tradycję. Jest on też dowodem na to, jak te tradycje doskonale mogą się przenikać, bo… polska rodzina po poznaniu szczodraka przed dwoma laty, nie mogła się w tym roku doczekać, kiedy M. przywiezie ze Słowacji kolejną blachę :).


Štedrák je taký výnimočný koláč, pečený na Slovensku iba raz v roku, na Štedrý večer. Je skutočne štedrý – niekoľkovrstvový, bohatý na rôzne chute, voňajúci hojnosťou svätej noci – noci, v ktorej dostávame množstvo darov, tak materiálnych, ako aj duchovných.
Vianoce na Slovensku sú pre mňa ešte stále napoly známe, napoly neodkryté, ale dnes – keď trávim tento čas v Poľsku – by som chcela spolu s Vami nazrieť cez kľúčovú dierku do domu mojich slovenských rodičov a pripomenúť si tak decembrové dni v roku 2012 a tú zmes rôznych dojmov a pocitov, ktoré som vtedy prežila, tráviac prvýkrát sviatky nielen bez mojich rodičov, ale aj v inom štáte.
Slovenská Štedrá večera sa začína známym spôsobom – prečítaním evanjelia a spoločnou modlitbou. Potom však prichádza prvý element, ktorý mi bol kedysi neznámy (a ktorý je dnes už stálym prvkom našich rodinných Vianoc, bez ohľadu na krajinu, kde ich trávime) – špeciálny vinš, odriekaný najstarším členom rodiny. V domácnosti môjho manžela tá čestná úloha pripadá starkej. Každý rok znejú tie isté slová: „Vinšujem Vám tieto slávne sviatky, Adama a Evy, Krista Pána narodenie, aby Vám dal Pán Boh zdravie, šťastie, hojné Božské požehnanie a po smrti kráľovstvo nebeské obsiahnuť” Je to výnimočne vznešená chvíľa.
Keďže sme už pri vinšoch, mohli by sme predpokladať lámanie oplátok medzi prítomnými... A fakticky, hlava rodiny (tu je to už slovenský tato :)) začína rozdávať prítomným oplátky, ale... také hnedé, s cesnakom a medom :). Na Slovensku (či prinajmenšom v regióne, odkiaľ pochádza môj manžel) neexistuje tradícia vzájomného vinšovania pri lámaní oplátky. Je však tradícia jedenia takých veľkých, okrúhlych oplátiek, posypaných kúskami cesnaku a poliatych medom :). Znie to možno trošku extrémne, ale poviem Vám, že hoci nemám rada med, takto pripravenými oplátkami sa napchávam s veľkou chuťou :) (tu však musím dodať, že by som nemohla prežiť sviatky bez tej našej bielej, dobre známej oplátky... a tak sa minulý rok lámanie oplátky odohralo prinajmenšom v jednom dome na Slovensku :)).
Po rozdaní oplátiek prichádza delenie sa ovocím – opäť tu prvé husle hrá hlava rodiny. Krája ovocie na kúsky a rozdáva ostatným členom rodiny. To je taký veľmi zreteľný a krásny symbol dávania a delenia sa tým, čo máme. Rovnako tak i tento zvyk uskutočníme tento rok v Poľsku :).
Potom prichádza konečne čas na večeru. Pravdupovediac, minulý rok som ako čerstvá mama bola ešte na špeciálnej strave (hríby, kapusta a ťažké vyprážané jedlá neboli nič pre mňa), ale ubezpečenia môjho manžela o tom, aká bohatá je Štedrá večera na Slovensku zapríčinili, že sa mi až slinky zbiehali. Aké bolo moje prekvapenie, keď sa ukázalo, že na večernom menu je iba kapustnica s hríbami a so smotanou ako prvé jedlo a vyprážaný kapor s cibuľovo-zemiakovým šalátom ako druhé jedlo :). Sami uznajte, že pri poľských tradičných dvanástich jedlách, rybách na každý spôsob, pirohách s kapustou a hríbmi, makovými pupákami, atď, atď, to vyzeralo skutočne skromne :). Dodnes spomínam na tú „bohatú večeru” s úsmevom (hoci na druhej strane priznávam, že od stola som odišla najedená, nuž ak na Slovensku je bohato, ako je potom pri poľskom stole? ;)), ale všetko bolo veľmi chutné (hoci ako dojčiaca mama som namiesto vyprážanej ryby dostala zdravšiu, pečenú, a namiesto cibuľovo-zemiakového šalátu obyčajné pyré ;)).
Nuž, a keďže sme už odišli najedení od stola, zostalo iba jedno :)... No, u mojich rodičov je ešte dĺĺĺĺĺĺĺĺhé koledovanie, ale keďže v mojej slovenskej rodine sa 24.12. tradične koleduje popoludní v nemocnici, doma sa už nespieva. Zostali nám teda... darčeky :). V tomto bode je našťastie všetko známe :). Hoci... nie tak celkom, lebo aj keď darčeky, rovnako ako u nás, možno nájsť pod rozsvieteným stromčekom, neprináša ich Gwiazdor (ako u mňa doma v Poľsku), ale... sám Ježiško :). Včera som sa mimochodom dozvedela, že Ježiško tiež podľa tradície zdobí stromček, lebo  deti ho vidia ozdobený až 24-tého ráno :). Nuž, taký zaujímavý zvyk :). Nepýtajte sa však, kto prináša darčeky v našom poľsko-slovenskom dome :).
Keďže je celý večer opísaný vyššie Vigíliou, musí po ňom prísť ešte niečo. Musí prísť Božie narodenie. A naozaj prichádza, už od polnoci, na omši, nazývanej práve Polnočná.

A ten štedrák opísaný na úvod? Je to pre mňa určitý symbol. Jeho bohatstvo pripomína rôznorodosť, ktorá sa stala našim údelom, keď sme spojili s M. poľskú a slovenskú tradíciu. Je tiež dôkazom, že tie tradície sa môžu dokonale prelínať, lebo... po tom, ako poľská rodina spoznala štedrák pred dvomi rokmi, nemohla sa dočkať, kedy M. privezie zo Slovenska ďalší plech :).

wtorek, 12 listopada 2013

Pierwsze urodziny / Prvé narodeniny

To był dość pochmurny poniedziałek. W telewizji dawali tego dnia finał ATP World Tour Finals, Federer kontra Djoković. Na polskich stronach internetowych – echa wydarzeń z 11 listopada, na słowackich – powszednie wiadomości: dziura budżetowa, posiedzenie rządu, wypadki. Dzień wcześniej byliśmy jeszcze z M. na imprezie u przyjaciela, oglądaliśmy jego zdjęcia z dzieciństwa. A tego dnia pojechaliśmy rano do szpitala. O 11:46 przyszła na świat nasza córka.
Dużo mam w głowie pomysłów na posty. Ale tego listopadowego wpisu nie mogłam odstąpić żadnemu innemu tematowi. Listopad należy do małej. Tyle że zastanawiając się nad tym, co właściwie napisać, uświadomiłam sobie, że nie ma co pisać o małej, że jej pierwsze urodziny to tak naprawdę moje pierwsze urodziny – nie tylko jako mamy, ale i po prostu, odmienionego człowieka.
Dla niej ten dzień nie różnił się od innych, no, może dostała więcej smakołyków do zjedzenia. Dla mnie to data niezwykła. Ale… cholernie trudno jest pisać o miłości. Niby to coś, co kształtuje, co towarzyszy każdemu dniowi, co daje siły, ale jak już przyjdzie co do czego, to pod palcami same banały. Ugryźć temat tak po prostu? Kocham. Szalenie. Boję się. Też szalenie. Troszczę. Ze wszystkich sił. Wkurzam. Gdy tracę cierpliwość. Płaczę jak głupia. Gdy mija rok od narodzin mojego dziecka.
Ale zmieniam się nie tylko w stosunku do małej. Uśmiecham się bardziej otwarcie do ludzi – jak ona może, to ja też. Walczę o siebie – muszę walczyć o jej dobro, więc czemu nie o swoje? Próbuję marzyć – bo chcę, by i ona potrafiła, a od kogo ma się tego nauczyć, jak nie od swojej mamy. I wreszcie – mam energię do życia, do działania, po prostu mi się chce.

Wszystko dzięki niej, ale nie o niej. O mnie.

Bol to dosť pochmúrny pondelok. V televízii v ten deň dávali finále ATP World Tour Finals, Federer proti Djokovičovi. Na poľských stránkach boli ozveny udalostí 11. novembra, na slovenských všeobecné správy: diera v rozpočte, zasadnutie vlády, nehody. Deň predtým sme boli s M. ešte na návšteve u priateľa, pozerali sme si jeho fotky z detstva. A v ten deň ráno sme šli do nemocnice. O 11:46 prišla na svet naša dcérka.
V hlave mám veľa myšlienok na témy blogu. Ale ten novembrový som nemohla odstúpiť žiadnej inej. November patrí malej. Avšak pri rozmýšľaní o tom, čo vlastne napísať, som si uvedomila, že nebudem písať o malej, ale že jej prvé narodeniny sú v skutočnosti mojimi prvými narodeninami - nielen ako mamy, ale tak všeobecne, zmeneného človeka.
Pre ňu tento deň nebol iný, no, možno dostala viac sladkostí. Pre mňa je tento dátum neobvyklý. Ale... ukrutne ťažko je písať o láske. Malo by to byť niečo, čo formuje, čo sprevádza každým dňom, čo dodáva silu, ale keď už k tomu príde, človeku sa spod klávesnice rinú banality. Uchopiť tému priamočiaro? Milujem. Šialene. Bojím sa. Tiež šialene. Starám sa. Zo všetkých síl. Hnevám sa. Keď strácam trpezlivosť. Plačem ako hlúpa. Keď plynie rok od narodenia môjho dieťaťa.
Ale mením sa nielen vo vzťahu k malej. Usmievam sa na ľudí viac slobodne - keď môže ona, ja môžem tiež. Bojujem o seba - musím bojovať o jej dobre, nuž prečo nie o svoje? Skúšam snívať - pretože chcem, aby to aj ona vedela, a od koho sa má učiť, ak nie od svojej mamy. A napokon - mám energiu do života, do činnosti, jednoducho sa mi chce.

Všetko to kvôli nej, ale nie o nej. O mne.

środa, 30 października 2013

Powrót do przeszłości / Návrat do minulosti

Moje życie jest… nudne. Zwykłe, powszednie, monotonne. Tyle że ono jest takie niezmienne tylko na poziomie fundamentów i tę jego stabilność traktuję jako coś niesamowicie cennego. Bo wszystko inne może się zmieniać, moje życie może pędzić jak szalone, mogę mieszkać w Polsce, mogę mieszkać na Słowacji, mogę mieć jedno dziecko, mogę mieć piątkę, mogę pracować zawodowo albo mogę siedzieć w domu, ale podstawa jest stała. Śmieję się, że nudna, ponieważ nic się tu nie dzieje, nic już nie zmienia, ale chcę się tak nudzić do końca życia :). Tą podstawą jest dla mnie mój mąż. Fundamentem – moje małżeństwo, moja rodzina.
Wczoraj minęły 2 lata od naszego ślubu. Dziś M. obchodzi kolejne urodziny. Stąd ten post – post z dedykacją. A oprócz tego taki mały powrót do przeszłości.
2 lata temu w naszej Księdze Ślubnej napisałam:
M., mój Superman w gumiakach. Intelektualista zakochany we wsi, Juraju Staňo
i we mnie (chociaż do dziś zdarza mi się zastanawiać nad kolejnością ;))... Racjonalista potrafiący poruszyć mnie do głębi swoimi łzami. Mężczyzna starający się zrozumieć moje niezrozumiałe histerie. Anioł, przy którego cierpliwości mój diabelski charakter staje się możliwy do zniesienia. Nerwus, który jakimś cudem rzadko bywa nerwowy przy mnie. Idealista-pracoholik niepotrafiący robić niczego na pół gwizdka. Niedzielny tenisista ciągle przepytujący otoczenie, kto z nim dziś zagra. Bibliofil, który nie dorobił się jeszcze porządnej biblioteczki, choć byłoby co do niej wstawić. Prawdziwy muzyk, który nie potrafi wykonywać muzyki bez emocji. Rycerz nie bardzo znający się na zbrojach. Przepisowy kierowca, który mimo to zarobił więcej mandatów ode mnie. Przyjaciel zawsze dający z siebie wszystko. Erudyta słusznie przekonany o własnej wartości. Mistrz słowa, który tak jak nikt potrafił mnie kiedyś uwieść samą rozmową. Człowiek bez reszty oddany swojej rodzinie. Dar od Boga. Mój mąż.
Czy coś się zmieniło od tego czasu?
Dziś już wiem, jaka jest kolejność miłości mojego męża :) – do pierwszej trójki przebojem wdarła się nasza córka, a Jurko pozostanie na zawsze w jego sercu, ale dziewczyn nie wyprzedzi. Z niedzielnego tenisisty w międzyczasie stał się regularny tenisista, ale niestety od przeprowadzki na Wybrzeże już nawet przysłowiowa niedziela przestała wchodzić w grę (ktokolwiek widział, ktokolwiek wie o potencjalnym partnerze do tenisa, niech koniecznie da znać :)). Biblioteczki dorobiliśmy się wspólnej – angielsko-czesko-polsko-słowackiej :). Mandatów na koncie M. – jeszcze więcej ;).

A reszta?... A reszta bez zmian. Taka nudna. Taka moja. Taka kochana.


Môj život je... nudný. Obyčajný, všedný, monotónny. Akurát, že je taký nemenný iba na úrovni základov a tú jeho stabilitu považujem za niečo výnimočne cenné. Pretože všetko ostatné sa môže meniť, môj život môže utekať ako blázon, môžem bývať v Poľsku, môžem bývať na Slovensku, môžem mať jedno dieťa, môžem ich mať päť, môžem pracovať, môžem sedieť doma, ale základ je stály. Smejem sa, že nudný, lebo nič sa s ním nedeje, nič sa viac nemení, ale chcem sa takto nudiť do konca života :). Tým základom je pre mňa môj manžel. Fundamentom je moje manželstvo, moja rodina.
Včera uplynuli dva roky od našej svadby. Dnes oslavuje M. ďalšie narodeniny. Preto ten blog – s venovaním. A okrem toho taký malý návrat do minulosti.
Pred 2 rokmi som v našej Svadobnej knihe napísala:
M., môj Superman v gumákoch. Intelektuál zamilovaný do vidieka, Juraja Staňa
a do mňa (hoci dodnes sa mi stáva, že sa pozastavujem nad poradím :))... Racionalista, ktorý ma dokáže hlboko pohnúť svojimi slzami. Muž snažiaci sa porozumieť moje nezrozumiteľné hystérie. Anjel, pri trpezlivosti ktorého sa môj diabolský charakter stáva znesiteľným. Nervák, ktorý akýmsi zázrakom býva pri mne iba zriedka nervózny. Idealista-workoholik, ktorý nerobí nič polovičato. Nedeľný tenista, pýtajúci sa stále okolia, kto si s ním dnes zahrá. Bibliofil, ktorý ešte nemá vlastnú knižnicu, no bolo by čo do nej postaviť. Opravdivý hudobník, ktorý nedokáže hrať či spievať bez emócii. Rytier, ktorý sa veľmi nevyzná v zbraniach. Predpisový šofér, ktorý však dostal viac pokút odo mňa. Priateľ, ktorý dá vždy zo seba všetko. Vzdelanec správne presvedčený o svojej hodnote. Majster slova, ktorý ma ako nikto dokázal zviesť samotným rozhovorom. Človek bezo zvyšku oddaný svojej rodine. Dar od Boha. Môj manžel.

Zmenilo sa niečo odvtedy?

Dnes už viem, aké je poradie lások môjho muža :) – do prvej trojice vtrhla naša dcérka, a hoci Jurko zostane navždy v jeho srdci, dievčatá nepredbehne. Z nedeľného tenistu sa medzičasom stal pravidelne hrajúci, ale nanešťastie od presťahovania na Pobrežie sa už aj tá nedeľa vytratila (ak ktokoľvek vie o potenciálnom partnerovi na tenis, nech dá určite vedieť :)). Ku knižnici sme sa dopracovali spoločnej – anglicko-česko-poľsko-slovenskej :). Pokút na M. konte je ešte viac ;).

A zvyšok?... A zvyšok je bez zmien. Taký nudný. Taký môj. Taký milovaný. 

poniedziałek, 30 września 2013

Przyprawy / Koreniny

Słowacja? Tatry… Śmieszny język… Wody termalne… Bryndzowe haluszki…

Do powyższej listy niektórzy potrafią pewnie dodać jeszcze ze 2-3 punkty, jak piwo czy słowacki Raj, ale chyba nie skłamię, stwierdzając, że większość Polaków kojarzy moją drugą ojczyznę jedynie z wymienionymi własnościami. Tyle że w tym małym kraju pulsuje dużo więcej kolorów. Dziś przedstawię Wam kilka (zaledwie kilka!) wybranych składników, które wyostrzyły moje podniebienie i uczyniły smak Słowacji jeszcze ciekawszym i bogatszym.

Przyprawa nr 1:
Gdy jeszcze przed ślubem usłyszałam w telewizji, jak czeski piosenkarz Michal David śpiewa „Wszystko, czego dziś chcę” Izabeli Trojanowskiej po czesku, nie zdawałam sobie sprawy, że to zaledwie wierzchołek góry lodowej :). Wtedy było to po prostu miłe, bo fajnie jest usłyszeć w obcej telewizji znajomą melodię, nawet jeśli z nieznanym tekstem. Dziś już wiem, że nie było to na Słowacji nic wyjątkowego, bo mieszkając tam, usłyszałam też po słowacku taką klasykę jak „Małgośka” czy „Okularnicy”, popularny kiedyś przebój Eweliny Flinty „Żałuję” i wiele, wiele hitów zagranicznych, jak choćby „Green, green grass of home” Toma Jonesa, „Somethin’ stupid” najbardziej chyba znane w wykonaniu Franka i Nancy Sinatra czy „Angel” Kelly Family. Słowacy po prostu bardzo lubią słuchać znanych piosenek w rodzimym języku :).

Przyprawa nr 2:
Lokalny koloryt w tym – jakby nie patrzeć – wiejskim kraju tworzy radiowęzeł, szeroko rozpowszechniony w mniejszych miejscowościach. Charakterystyczne głośniki zamocowane na przydrożnych słupach to ważny element wiejskiego krajobrazu. Służą one komunikowaniu bieżących spraw dotyczących lokalnej społeczności, ale i ukulturalnianiu, bo informacje przeplatają się z muzyką. A jak to wygląda z mojej perspektywy? Do głowy przychodzą mi dwa obrazy: letnia sobota, otwarte okno i brutalne przebudzenie punkt 8:00, bo z głośnika popłynęła jakaś skoczna piosenka ludowa :); i powtarzający się rytuał w domu moich teściów – uruchamia się radiowęzeł, rzutkim krokiem przemierza pokój babcia (rzadziej mama), otwiera okno na oścież, uważnie wsłuchuje się we wszystkie informacje (z których ja prawie nic nie rozumiem ;)) i tylko komentuje pod nosem: „Co? Co? O której to będzie? Nie zrozumiałam” :).

Przyprawa nr 3:
Ręka w górę, kto wiedział, że Słowacja jako samodzielne państwo po raz pierwszy została powołana do istnienia w 1939 roku? Albo że na czele tego państwa stał ksiądz? I że Słowacy byli trzecim najeźdźcą Polski? A może wiedzieliście chociaż, że język słowacki skodyfikowano dopiero w XIX wieku? Nie? No właśnie :). Historia Słowacji jest pełna podobnych smaczków. Zwłaszcza, że tak długo była związana z dziejami Austrii czy Węgier (a jednak naród słowacki przetrwał te setki lat!). Wiemy w Polsce dużo o Rosji, uczymy się historii Niemiec, Czesi też są nam całkiem bliscy. A co wiemy o Słowacji? Ja wiem ciągle mało, więc na mojej półce stoi już „Historia Słowacji” L. Kościelaka :).

Przyprawa nr 4:
Każdy z Was pozna pewnie jakąś panią Jankę albo pana Karola z sąsiedztwa. Do mamy naszej sympatii, póki nie zostaje teściową (w moim domu zwaną Mamą bądź słowacką Mamą), też zwracamy się pewnie najczęściej „proszę pani” a przy bliższej zażyłości „pani Aniu”. Tymczasem na Słowacji wszyscy na wszystkich mówią… teta i ujo, czyli dosłownie: ciocia i wujek :). I tak pani Janka jest ciocią Janką, pan Karol wujkiem Karolem. Mama naszego chłopaka/dziewczyny też zostaje naszą ciocią ;). Nawet do opisu obcych ludzi (np. mijanych na ulicy) używa się tych określeń. Można więc powiedzieć np. o pijaku spotykanym regularnie w parku: „Ten wujek pije codziennie”; a do pani w sklepie zwrócić się słowami: „Ciociu, dostanę mleko?” Przyznam uczciwie, że do dziś nie posługuję się tymi określeniami w codziennym życiu :). Ale zawsze wywołują mój uśmiech :). Bo nagle wszyscy stają się sobie tacy sympatycznie bliscy ;).

Przyprawa nr 5:
M. już oficjalnie od ponad miesiąca jest panem doktorem. I… musi wymienić dowód osobisty :). Dlaczego? Bo na Słowacji tytuł naukowy jest elementem tożsamości. I musi być podany w dowodzie osobistym. W dokumentach też często znajduje się okienko „Tytuł”, bo Mgr. (tak, tak! Po skrócie „Mgr” pisanym wielką literą kropka :)!) Ján Kovač to nie to samo, co Ján Kovač. Niektórzy ludzie do tego stopnia postrzegają siebie przez pryzmat posiadanych tytułów, że… każą je wyryć nawet na swoich nagrobkach.

Przyprawa nr 6:
I ostatnia ciekawostka, chociaż jedna związana z kulinariami, skoro mowa o przyprawach: słowacki Tokaj. Nie, to nie pomyłka. Dla wielu Tokaj to wino wyłącznie węgierskie, tymczasem region, z którego pochodzi, obejmuje nie tylko północno-wschodnie Węgry, ale i południowo-wschodnią Słowację. Właściwie to niepotrzebnie ograniczyłam się tylko do Tokaju, bo na Słowacji znaleźć można aż sześć regionów winiarskich. I spory wybór interesujących win. Zatem jeśli macie w swoim otoczeniu jakiegoś smakosza – warto wyszukać mu w sklepie słowackie wino :).

Tyle na dziś. I co? Czy potrawę o wdzięcznej nazwie „Słowacja”, którą macie właśnie na talerzu, przyprawiłam choć szczyptą ciekawości?

Slovensko? Tatry… Smiešny jazyk… Termálne pramene… Bryndzové halušky…

K tomuto zoznamu by niektorí určite vedeli pridať ešte 2-3 body ako napr. pivo alebo Slovenský Raj, ale snáď to bude pravda ak poviem, že väčšina Poliakov si dáva moju druhú vlasť do súvisu iba s uvedenými vlastnosťami. V tej malej krajine však pulzuje oveľa viac farieb. Dnes Vám predstavím zopár (sotva všetky!) vybraných prísad, ktoré pošteklili moje podnebie a kvôli ktorým sa mi chuť Slovenska stala ešte zaujímavejšou a bohatšou.


Korenina č. 1:
Keď som ešte pred svadbou počula v televízii, ako český spevák Michal David spieva „Wszystko, czego dziś chcę”od Izabeli Trojanowskej po česky, neuvedomovala som si, že to je iba vrchol ľadovca :). Vtedy to bolo jednoducho milé, lebo je príjemné počuť v cudzej televízii známu melódiu, hoci s neznámym textom. Dnes už viem, že to nie je na Slovensku nič výnimočné, lebo počas môjho pobytu tam som počula po slovensky či česky takú klasiku ako „Małgośka” či „Okularnicy”, kedysi populárny hit Eweliny Flinty „Żałuję” a veľa, veľa zahraničných hitov, ako napríklad „Green, green grass of home” Toma Jonesa, „Somethin’ stupid”, ktoré sa snáď najviac preslávilo v interpretácii Franka a Nancy Sinatra či „Angel” od Kelly Family. Slováci jednoducho veľmi radi počúvajú známe piesne v ich rodnom jazyku :).

Korenina č. 2:
Miestny kolorit v tomto – napriek všetkému – vidieckom štáte tvorí dedinský rozhlas, veľmi rozšírený v menších sídlach. Charakteristické reproduktory pripevnené na prícestných stĺpoch sú dôležitým prvkom dedinskej krajiny. Slúžia na informovanie o aktuálnych záležitostiach, týkajúcich sa miestnej komunity, ale tiež na skultúrňovanie, lebo informácie sa striedajú s hudbou. A ako to vyzerá z mojej perspektívy? Na myseľ mi prichádzajú dva obrazy: letná sobota, otvorené okno a brutálne prebudenie presne o 8:00, pretože z reproduktora vychádza akási rezká ľudová pieseň :); a opakujúci sa rituál u svokrovcov: rozozvučí sa miestny rozhlas, starká prebehne rýchlym krokom cez izbu (zriedkavejšie mama), otvára okno  dokorán a pozorne načúva všetkým informáciám (z ktorých ja temer nič nerozumiem ;)) a len si tak popod nos komentuje: „Čo? Čo? O koľkej to bude? Nerozumela som” :).

Korenina č. 3:
Ruku hore, kto vedel, že Slovensko vzniklo ako samostatný štát po prvý raz v roku 1939? Alebo že na jeho čele vtedy stál kňaz? A že Slováci boli v poradí tretím útočníkom na Poľsko? Alebo viete aspoň, že slovenčina bola kodifikovaná až v 19. storočí? Nie? No práve :). Dejiny Slovenska sú plné podobných zaujímavostí. Zvlášť preto, že boli tak dlho spojené s dejinami Rakúska či Uhorska (a predsa ten slovenský národ pretrval tie stovky rokov!). V Poľsku vieme veľa o Rusku, učíme sa o histórii Nemecka, Česi sú nám tiež celkom blízki. A čo vieme o Slovensku? Ja viem stále málo, preto už na mojej poličke leží „Historia Słowacji” od L. Kościelaka :).

Korenina č. 4:
Každý z Vás určite pozná nejakú pani Janku alebo pána Karola z okolia. Mamu našej známosti, kým sa nestane svokrou (u nás je to Mama alebo slovenská Mama) tiež snáď najčastejšie oslovujeme „pani” a keď sme už zžitejší „pani Anna”. Na Slovensku sa však všetci oslovujú... teta a ujo, doslova :). A tak pani Janka je tetou Jankou, pán Karol ujom Karolom. Mama nášho chlapca/dievčaťa sa tiež stáva našou tetou ;). Dokonca aj pri opise cudzích ľudí (napr. okoloidúcich) sa používa tento zvrat. Napr. o opitkovi, ktorého pravidelne stretávame v parku môžeme povedať: „Ten ujo každý deň pije”, pani v obchode môžeme osloviť takto: „Teta, máte mlieko?”. Úprimne sa priznávam, že dodnes takéto oslovenia v každodennom živote nepoužívam :). Ale vždy to vyvolá môj úsmev :). Lebo náhle sa všetci stávajú navzájom takí sympaticky blízki ;).

Korenina č. 5:
M. je už viac ako mesiac oficiálne pán doktor. A... mal by si vymeniť občiansky preukaz :). Prečo? Pretože na Slovensku je akademický titul prvkom identity. A mal by byť uvedený v občianskom preukaze. V dokumentoch sa tiež často objavuje kolónka „titul”, pretože Mgr. Ján Kováč nie je to isté ako Ján Kováč. Niektorí ľudia sami seba vidia cez prizmu svojich titulov natoľko, že...si ich dokonca dávajú vyryť na náhrobný kameň.

Korenina č. 6:
A poslednou zaujímavosťou, aspoň jednou kulinárnou, keď už hovoríme o koreninách, je: slovenský Tokaj. Nie, to nie je omyl. Pre mnohých je Tokaj výlučne maďarským vínom, avšak región, z ktorého pochádza, sa nenachádza len v severovýchodnom Maďarsku, ale tiež na juhovýchodnom Slovensku. Koniec koncov, netreba sa obmedzovať iba Tokajom, pretože na Slovensku môžete nájsť až šesť vinohradníckych regiónov. A veľký výber zaujímavých vín. A tak ak máte vo svojom okolí nejakého labužníka, oplatí sa preňho vyhľadať v obchode slovenské víno :).

Toľko na dnes. Čo vravíte? Okorenila som jedlo s vďačným názvom „Slovensko”, ktoré máte práve pred sebou na tanieri tak, aby bolo aspoň štipku zaujímavejšie?

czwartek, 8 sierpnia 2013

Wyładowania elektryczne / Elektrické výboje

Sierpień. To w tym miesiącu 4 lata temu poznałam mężczyznę mojego życia. Choć wtedy było mu do tego określenia bardzo, baaardzo daleko :). Pomyślałam, że skoro spotykamy się na tym blogu już od paru miesięcy, ja i wy, warto się bliżej przedstawić. Poza tym historia mojej miłości to taka historia, która nie zdarza się codziennie (choć kto tak nie myśli o snutej przez siebie opowieści? :)). Lubię do niej wracać. Wciąż jeszcze od czasu do czasu łudzę się myślą, że znajdę w niej coś, co da się jakoś logicznie wytłumaczyć, że wyciągnę z niej jakąś sensowną nitkę, która doprowadziła mnie i M. od tego pierwszego spotkania do miejsca, w którym znajdujemy się teraz, ale nic z tego. Ciągle jest tak samo nieprawdopodobnie, ciągle jest tak samo nieklasycznie, ciągle widzę tu po prostu palec Boży.
Ale od początku. Sierpień 2009 roku, Colle don Bosco, Włochy. Radość, przygoda, poznawanie – Confronto, czyli międzynarodowe spotkanie animatorów salezjańskich. Ponad 300 fantastycznych osób, których łączyło jedno – święty Jan Bosko. I wśród tej kolorowej chmary ja, wyróżniona, bo jako jedna z kilkunastu osób z całej Europy wybrana do prowadzenia grupy. A w tej grupie Kanadyjka, Hiszpanie, Słoweńcy i Słowacy. Pierwsze spotkanie? Gdzieś na placu, w jakimś kącie, sprawdzałam obecność swoich uczestników. M. H.? Jest. Chłopiec :). Zupełnie zwyczajny, niewyróżniający się chłopak, początkowo myślałam, że młodszy ode mnie. Pasował do moich stereotypowych wyobrażeń o Słowakach :). Czy wywarł na mnie jakieś szczególne wrażenie? Najmniejsze :). Zwłaszcza, że nagle… pojawił się ten drugi, wygadany, zabójczo przystojny, z bardziej tajemniczego kraju niż Słowacja, na której byłam już wcześniej tyle razy :). M. wtopił się w tłum. Żadnych szans na miłość od pierwszego wejrzenia. Żadnego płomyka, iskierki, absolutnie nic w czasie trwania Confronto. Parę wyjątkowych momentów, szczerych rozmów, wspólna nieplanowana modlitwa, ale wtedy jeszcze nie przypisywałam im nic, czego nie można by zmieścić w pojęciu „sympatyczne koleżeństwo”. I tak, w duchu tego „sympatycznego koleżeństwa”, wymieniliśmy się adresami i wróciliśmy każde do swojego świata. Zaraz po tym M. wyjeżdżał na wakacje z rodziną, a ja… kontynuowałam przyjaźń z konkurencją ;). Byłam dziewczyną, otwartą na przygody, chętną do podróżowania, poznawania ludzi i świata i kompletnie nieprzygotowaną na to, co miało nadejść :). A tu nagle M. po powrocie z wakacji się odezwał. No ok, odezwał się, to się odezwał, możemy pogadać, czemu nie. I znów napisał. W końcu nie wypada zostawić go bez odpowiedzi, odpisałam i ja. Skype? Proszę bardzo, poćwiczę angielski. W międzyczasie jednak zdążyłam odwiedzić innego znajomego za granicą, przeżyć mały zawód, być na paru randkach. Za to z M. od słowa do słowa zaprzyjaźniliśmy się. Nasz kontakt stał się codziennością. Ani nie wyjątkową, ani nie powszednią – M. przestał już być kimś przypadkowym w moim życiu, ale też nie był kimś, bez kogo nie mogłabym się obejść. Tyle że te nasze rozmowy były takie… fajne :). Przez okienko skype’a poznałam całą rodzinę M., widziałam go w takich codziennych sytuacjach, słyszałam odgłosy życia rodzinnego; było prawie tak, jakbym tam była. I nagle, podstępnie i nieplanowanie, przeskoczyła iskra… Dziś śmieję się, że M. uwiódł mnie słowem. Tym swoim cierpliwym podtrzymywaniem ze mną kontaktu sprawił, że już nie mogłam się bez tego obejść. Do tego stopnia, że gdy w święta Bożego Narodzenia wysiadł mi internet, zadzwoniłam z życzeniami. Gdy raz się pokłóciliśmy i był moment, że nie chciałam M. znać, jeden znajomy powiedział: „Zastanów się, czy nie będziesz żałować”. Kurczę. Żałowałabym. Tylko co teraz? Spotkać się. Spotkać się?! Ale jak? Co powiem w domu? „Mamo, jadę na Słowację sprawdzić, czy podoba mi się jeden kolega?” ;) I z mojej strony twardy warunek: nie przyjadę do niego pierwsza. To on musi zrobić pierwszy krok. Tyle że jak tu zrobić ten pierwszy krok, jak się nie ma zielonego pojęcia, co czeka za zakrętem? Jak się nie wie, czego chce, a jedyne, co się wie na pewno, to że żaden międzynarodowy związek na odległość nie wchodzi w grę? Ten nasz „taniec” wątpliwości trwał aż do stycznia. I decyzja. M. ją podjął. Przyjechał. W najzimniejszy weekend tamtej zimy, -25 stopni. Przyjaciele odradzali, rodzina przeżywała daleką, niebezpieczną podróż, a ja nie wiedziałam, co mam myśleć. O 2 w nocy stanął przed moim blokiem; chwilę wcześniej pomylił drogę i stanął pod blokiem na sąsiednim osiedlu. Jak go zobaczyłam, to nie mogłam uwierzyć własnym oczom. A potem strasznie długo się śmiałam, nie panując nad własnym zakłopotaniem :). Przede wszystkim było mi… dziwnie. Bo słowo przybrało namacalną postać, a po pół roku samych słów niełatwo oswoić się z tak odmienną rzeczywistością. Ale gdy w końcu przełamaliśmy barierę tej pierwszej chwili i przytuliłam się do M. na przywitanie… już w tych ramionach zostałam. Po dzień dzisiejszy :). Choć tamten weekend był pełen sprzecznych uczuć. Zaszliśmy za daleko, nie umieliśmy zawrócić, a tak bardzo chcieliśmy zmienić kierunek. Słowak??? Niech mi wszystkie Słowaczki wybaczą, ale nie, to nie było w ogóle wymarzone i wyczekane :). Wyobrażałam sobie moje życie zupełnie inaczej. Tyle że człowiek strzela, Pan Bóg kule nosi. Walczyliśmy dzielnie, przegraliśmy :). Jeszcze na chwilę przed powrotem M. do domu nie mieliśmy pojęcia, co dalej, ale już na drugi dzień po jego powrocie do domu sprawa była przesądzona. Zostałam zaproszona na bal, na który już od paru tygodni nie było biletów. I 2 tygodnie później pojechałam na Słowację. Wprawdzie przy tym kolejnym spotkaniu po długiej stresującej podróży pierwsze, co pomyślałam na widok M., to: „O rety, co za brzydal! Co ja tu robię!” ;) Ale to już historia… :) Jak się to skończyło, każdy widzi. Spotkałam najcudowniejszego, najmądrzejszego i najpiękniejszego mężczyznę na ziemi, i nie przegapiłam okazji.


August. To v tomto mesiaci pred 4 rokmi som spoznala muža svojho života. Hoci vtedy som mala veľmi, preveľmi ďaleko od toho, aby som ho tak označila :). Pomyslela som si, že keď sa už na tomto blogu zopár mesiacov spolu stretávame, stálo by za to sa bližšie predstaviť. Okrem toho, príbeh mojej lásky je príbehom, ktorý sa nestáva každodenne (hoci, kto si niečo také nemyslí o príbehu, ktorý rozpráva? :)). Rada sa k nemu vraciam. Ešte vždy sa občas klamem myšlienkou, že v ňom nájdem niečo, čo sa dá akosi logicky vysvetliť, nejakú rozumnú niť, ktorá mňa a M. nasmerovala od toho prvého stretnutia k miestu, kde sa teraz nachádzame, ale nič. Stále je to tak isto nepravdepodobné, stále tak isto neklasické, stále tu proste vidím prst Boží.
Ale od začiatku. August 2009, Colle don Bosco, Taliansko. Radosť, dobrodružstvo, poznávanie – Confronto, čiže medzinárodné stretnutie saleziánskych animátorov. Viac ako 300 fantastických osôb, ktoré spájalo jedno – sv. Ján Bosco. A v tej farebnej mase ja, poctená, lebo ako jednu z niekoľkých osôb z celej Európy ma vybrali za vedúcu skupiny. A v tej skupine bola Kanaďanka, Španieli, Slovinci a Slováci. Prvé stretnutie? Kdesi na nádvorí, v akomsi kútiku som kontrolovala prítomnosť členov svojej skupiny. M. H.? Je. Chlapec :). Úplne obyčajný, ničím zvláštny chlapec, najprv som si myslela, že mladší odo mňa. Sedeli naňho moje stereotypné predstavy o Slovákoch :). Či na mňa spravil nejaký dojem? Ani najmenší :). Zvlášť, že náhle... sa objavil ten druhý, ukecaný, šialene krásny, zo štátu tajomnejšieho ako Slovensko, na ktorom som už predtým bola toľkokrát :). M. sa utopil v dave. Žiadna šanca na lásku na prvý pohľad. Žiadny plamienok, iskrička, absolútne nič počas Confronta. Pár výnimočných momentov, úprimných rozhovorov, spoločná neplánovaná modlitba, ale vtedy som tomu ešte nepripisovala nič, čo by sa nezmestil pod priečinok „sympatického kamarátstva”. A tak, v duchu toho „sympatického priateľstva”, sme si vymenili adresy a vrátili sa do svojich svetov. Hneď po tom M. vycestoval na dovolenku s rodinou, a ja... som pokračovala v priateľstve s konkurenciou ;). Bola som dievčaťom, otvoreným k dobrodružstvu, s chuťou cestovať, poznávať ľudí a svet a totálne nepripraveným na to, čo sa malo stať :). A tu sa náhle ozval M. po návrate z dovolenky. No ok, tak sa ozval, môžeme pokecať, prečo nie? A napísal znova. Odpísala som, predsa sa nesluší nechať ho bez odpovede. Skype? Prosím, precvičím si angličtinu. Medzičasom som však stihla navštíviť iného známeho v zahraničí, prežiť malé sklamanie, byť na niekoľkých rande. Zato s M. sme sa doslova spriatelili. Náš kontakt sa stal každodenným. Ani výnimočným, ani všedným – M. už prestal byť v mojom živote niekým náhodným, ale nebol tiež niekým, bez koho by som sa nezaobišla. Akurát, že tie naše rozhovory boli také... fajn :). Cez skype som spoznala celú rodinu M., videla som ho v takých každodenných situáciách, počula som zvuky rodinného života; takmer akoby som tam bola. A náhle, potmehúdsky a nečakane, preskočila iskra... Dnes sa smejem, že M. ma zviedol slovami. Tým svojim trpezlivým udržiavaním kontaktu so mnou spôsobil, že som sa už bez toho nemohla obísť. Až natoľko, že keď nám na Vianoce vypadol internet, zatelefonovala som s vinšom. Keď sme sa raz pohádali a stalo sa, že som už M. nechcela vidieť, jeden známy mi povedal: „Zamysli sa, či to nebudeš ľutovať”. Dokelu, fakt by som ľutovala. No, ale čo teraz? Stretnúť sa. Stretnúť sa?! Ale ako? Čo poviem doma? „Mama, idem na Slovensko zistiť, či sa mi páči jeden kamarát”?! ;) Z mojej strany tvrdá podmienka: neprídem k nemu prvá. To on musí urobiť prvý krok. Lenže ako robiť prvý krok, keď človek nemá poňatie, čo čaká za rohom? Keď nevie, čo chce, a vie jedine to, že žiadny medzinárodný vzťah na diaľku neprichádza do úvahy? Ten tanec našich „pochybností” trval až do januára. A potom rozhodnutie. Spravil ho M. Prišiel. Bol najchladnejší víkend tej zimy, -25 stupňov. Priatelia ho odrádzali, rodina ťažko prežívala ďalekú, nebezpečnú cestu, a ja som nevedela, čo si mám myslieť. O druhej v noci stál pred mojim vchodom; chvíľu predtým si pomýlil cestu a zastal pred domom na susednom sídlisku. Keď som ho zbadala, nemohla som uveriť vlastným očiam. A potom som sa strašne dlho smiala, nedokázala som ovládnuť svoje rozpaky :). Predovšetkým mi bolo... divne. Pretože slovo na seba vzalo hmatateľnú podobu a po polroku samých slov nebolo ľahké osvojiť si tak odlišnú skutočnosť. Ale keď sme napokon prelomili bariéru tej prvej chvíle a pritúlila som sa k M. na privítanie... už som v tých ramenách zostala. Dodnes :). Hoci ten víkend bol plný protichodných pocitov. Zašli sme priďaleko, nedokázali sme sa vrátiť, hoci sme tak veľmi chceli zmeniť smer. Slovák??? Nech mi všetky Slovenky odpustia, ale nie, to vôbec nesedelo s mojimi snami a očakávaniami :). Svoj život som si predstavovala úplne inak. Akurát že človek mieni, Pán Boh mení. Bojovali sme statočne, no prehrali sme :). Ešte chvíľu pred návratom M. domov sme nemali poňatie, čo bude ďalej, ale už na druhý deň po jeho návrate bolo vo veci jasno. Bola som pozvaná na ples, na ktorý už niekoľko týždňov neboli lístky. A o 2 týždne neskôr som prišla na Slovensko. V skutočnosti som si pri tom ďalšom stretnutí po dlhej a stresujúcej ceste ako prvé pri pohľade naňho pomyslela: „Ach nie, aký je škaredý! Čo tu robím!” ;) Ale to je už história... :) Každý môže vidieť, ako sa to skončilo. Stretla som najúžasnejšieho, najmúdrejšieho a najkrajšieho muža na svete, a neprepásla som priležitosť. 

niedziela, 28 lipca 2013

No to fajnie :) / Je to fajn :)

Niedawno przyśniło mi się spotkanie „po latach” mojej klasy z liceum. Wprawdzie żadne takie wydarzenie nie miało nigdy miejsca, niemniej jednak wiadomo, jak to jest ze snami, rządzą się swoimi prawami. I tak oto w moim śnie pojawiły się obrazy kilkorga z moich dawnych znajomych, parę zwariowanych rozmów miało miejsce, na koniec wreszcie – jak przystało na porządny sen – wystąpił element fantastyczny (coś w stylu ciemnych opuszczonych korytarzy pełnych nietoperzy, strug deszczu, wielogodzinnego powrotu do domu etc. ;)). Ktoś może powiedzieć: sen jak sen; ale nie sen jest tu kluczowy, a myśl, z którą się obudziłam.
Otworzyłam oczy z myślą „jejku, jak bardzo by mnie ci ludzie nie poznali!” Ja zresztą też wielu z nich bym nie poznała. I bynajmniej nie chodzi mi tu o inny kolor włosów :). Te kilka lat od czasu ukończenia szkoły jest dla mnie jak wieczność.  Mogłabym się tu rozpisywać o dorastaniu, przeprowadzkach, studiach itd. itp. To wszystko miało na mnie wpływ, z pewnością. Ale prawdziwym przełomem okazało się spotkanie M. A może nawet nie tyle sam początek naszej znajomości, co małżeństwo. Drugim takim momentem było urodzenie córki.
Ale po kolei. Nie chcę posługiwać się w tym poście banałami typu: człowiek uczy się przez całe życie. Nie chcę powtarzać wyświechtanych frazesów, nie chcę sprowokować czytelnika do ziewania ;).
Chcę napisać o sobie, chcę podzielić się własnym doświadczeniem, chcę dać w jakiś sposób wyraz wdzięczności i zadziwieniu, które towarzyszy mi, gdy patrzę na swoje obecne życie.
…Bo to życie mam fajne :). Mam fajnego męża, fajną córkę i ja też już bywam fajna, co nie zawsze było dla mnie takie oczywiste :). Bycie kochanym nie jest warunkiem do szczęścia niezbędnym, ale w moim przypadku okazało się kołem napędowym zmian. M. popchnął mnie ku ścieżce prowadzącej do polubienia siebie. Co dobre, nie ciągnie mnie jednak po niej za rękę. Idę sama. I tak odkrywam nagle, ile rzeczy robię naprawdę dobrze, nad iloma rzeczami mogę pracować, by je w sobie poprawić, a z iloma mniej udanymi mogę żyć zamiast widzieć w nich koniec świata. Uśmiecham się. Bo lubię siebie. Bo wiem, że można mnie lubić. Zajęło mi to trochę czasu, ale ta praca nad sobą, którą musiałam wykonać i stale wykonuję, to przyjemna sprawa, bo przynosi fantastyczny rezultat. I chociaż, jak wspomniałam, mam fajnego męża i fajną córkę, można mnie lubić dla mnie samej :). Dobrze jest nie stać w miejscu, dobrze jest nie iść wstecz. „Dokopałam” się w sobie do fajnej kobiety; nie idealnej, ale z potencjałem :). I ten potencjał rozwijam. Czasem z lepszym, czasem z gorszym skutkiem, ale idę do przodu. Sięgam po swoje talenty, rozwijam umiejętności, odkrywam nowe zdolności. Staram się „ogon” przeszłości zostawić za sobą. To ja wybieram, to ja decyduję. I czuję się szczęśliwa. To nie jest stan permanentnego uśmiechu na gębie, bez przesady. Czasem się smucę, czasem płaczę, czasem wściekam. Ale dobrze mi ze sobą, z moim życiem. Mam w sobie tyle pozytywnych rzeczy. I dziś widzę to już nie tylko w oczach M., w oczach mojej córki, ale i we własnych.

A jeśli teraz jest już tak fajnie, to co będzie, gdy poprawię to, co jeszcze jest do poprawienia? ;)


Nedávno sa mi snívalo o stretnutí mojej gymnaziálnej triedy „po rokoch”. V skutočnosti sa nikdy nič také nestalo, tak či tak je však jasné, ako to býva so snami, že sa riadia svojimi vlastnými zákonmi. No a tak sa v tom mojom sne objavilo niekoľko mojich starých známych, odohralo sa niekoľko šibnutých rozhovorov a nakoniec, ako sa na poriadny sen patrí, dostavil sa aj prvok fantastiky (niečo na štýl temných opustených chodieb plných netopierov, prívalov dažďa, niekoľkohodinového návratu domov atď. ;)). Niekto by mohol povedať: sen ako sen; nejde mi však o sen, ale o myšlienku, s ktorou som sa zobudila.
Otvorila som oči s myšlienkou „ajaj, ako by ma teraz tí ľudia nespoznali!” Ja by som koniec koncov tiež veľa z nich nespoznala. A v žiadnom prípade mi nejde o inú farbu vlasov :). Tých niekoľko rokov odo dňa ukončenia školy je pre mňa ako večnosť. Mohla by som sa tu rozpísať o dorastaní, sťahovaniach, štúdiach a pod. To všetko malo na mňa bezpochyby vplyv. Ale skutočným prelomom sa ukázalo stretnutie s M. A možno nie natoľko samotný začiatok našej známosti ako manželstvo. Druhým takým momentom bolo narodenie dcérky.
Ale po poradí. Nechcem si v tomto príspevku pomáhať banalitami typu: človek sa učí po celý život. Nechcem opakovať  ošúchané frázy, nechcem čitateľa vyprovokovať k zívaniu ;).
Chcem napísať o sebe, chcem sa podeliť o vlastnú skúsenosť, chcem nejakým spôsobom vyjadriť vďačnosť i údiv, ktoré sprevádzajú môj pohľad na terajší život.
…Lebo ten život je fajn :). Mám fajn manžela, fajn dcérku, a ja už tiež bývam fajn, čo nebolo pre mňa vždy také samozrejmé :). Byť milovaný nie je nevyhnutnou podmienkou šťastia, ale v mojom prípade sa to ukázalo byť hnacím motorom zmien. M. ma nasmeroval na cestu k tomu, aby som sa mala rada. Je tiež dobré, že ma po nej nevodí za ruku. Idem sama. A v tom náhle odkrývam, koľko vecí robím skutočne dobre, na koľkých veciach môžem pracovať, aby som sa v nich zlepšila a s koľkými menej vydarenými môžem žiť a nevidieť v nich koniec sveta. Usmievam sa. Pretože sa mám rada. Pretože viem, že ma aj iní môžu mať radi. Chvíľu mi to trvalo, ale tá práca na sebe, ktorú som musela vykonať a stále ju vykonávam, je príjemná, lebo prináša fantastický výsledok. A hoci, ako som už spomenula, mám fajn manžela a fajn dcérku, je možné mať ma rád kvôli mne samotnej :). Je dobré nestáť na mieste, je dobré neísť dozadu. „Narazila” som v sebe na fajn ženu; nie ideálnu, ale s potenciálom :). A ten potenciál rozvíjam. Niekedy s lepším a niekedy s horším výsledkom, ale idem vpred. Siaham po svojich talentoch, rozvíjam svoje schopnosti, odkrývam nové danosti. Snažím sa nechať tiene svojej minulosti za sebou. To ja si vyberám, ja rozhodujem. A cítim sa šťastne. Nie je to stav permanentného úsmevu na perách, to zas nie. Niekedy je mi smutno, niekedy plačem, niekedy zúrim. Ale je mi dobre so sebou, so svojim životom. Mám v sebe toľko pozitívnych vecí. A dnes to už nevidím iba v očiach M. a v očiach mojej dcérky, ale aj vo vlastných.

A ak sa už teraz cítim tak fajn, čo to bude, keď napravím to, čo ešte treba zlepšiť? ;)


wtorek, 11 czerwca 2013

Teoria „jedynkowa” / „Jednotková” teória

Kołdra – przedmiot codziennego użytku, któremu nie poświęcam na co dzień specjalnej uwagi, chyba że dzień jest ponury i z każdą godziną coraz bardziej marzę o tym, by znaleźć się już w łóżku. Przyznaję – naszą pierwszą kołdrę małżeńską wybrałam starannie – aby była jak największa (cudowne 200x200 cm :)), grzała, kiedy trzeba, nie uczulała i w ogóle była miła, ale nie ślęczałam jakoś szczególnie nad tym wyborem. Są jednak takie chwile, kiedy tę poczciwą kołdrę doceniam, mianowicie wtedy, kiedy… wyjeżdżamy do teściów.
Jednym z tych słowackich zwyczajów, którym przez całe moje życie będę mówić kategoryczne „nie” w moim domu, jest spanie pod kołdrami „jedynkami” :) (gwoli wyjaśnienia: jeszcze nie spotkałam się z takim słowackim małżeństwem, które by spało pod wspólną kołdrą – tutaj po prostu każdy ma pojedynczą, węższą kołdrę). Mój mąż, czytając to zdanie, uśmiechnie się zapewne z przekąsem, ale cóż, życie składa się z drobiazgów, a to taki drobiazg, który w moich oczach przyjmuje ogromne rozmiary za każdym razem, gdy śpimy u rodziców męża. Dlaczego? Mam na to swoją teorię: otóż wyobraźcie sobie chłodną zimową noc, wygodne łóżko, ciepłego męża u boku, do którego – aby się rozgrzać – starczy się tylko przytulić. Tyle że na Słowacji słowo „starczy” nie wystarczy, bo żeby się przytulić do męża, trzeba się wydostać spod jednej kołdry, narazić na chłód rzeczonej nocy, wsunąć stopy pod drugą kołdrę, znaleźć stopy męża, w tym czasie marzną już kolana, bo przecież ta pierwsza kołdra się zsuwa i nagle z prostej pod podwójną kołdrą czynności robi się złożona operacja zakończona jedynie połowicznym sukcesem :). Śmieszne? Owszem, ale dopóki człowiek tego nie doświadczy, nie zrozumie mojej tęsknoty za kołdrą podwójną :). Tyle że na Słowacji, gdy ktoś słyszy moją teorię, patrzy tylko na mnie z niedowierzaniem, bo jak mogę w ogóle narzekać na to doskonałe i praktyczne rozwiązanie. Doskonałe i praktyczne – być może, ale dla Słowaków :).
Piszę o tym wszystkim nieco żartobliwie, ale oddaje to i pewną głębszą myśl – są takie sytuacje, w których w pierwszej chwili nie zrozumiemy się z M – bo zwyczajnie mamy inne doświadczenia i każde z nich uznajemy za to naturalne i „właściwe”. Wzajemne zrozumienie wymaga od nas większego wysiłku, wymaga od nas otwarcia się na drugą stronę, wyjścia poza własne wyobrażenie tego, co normalne i zrezygnowania z pozycji wyjściowej „moje jest lepsze”. Jako Polka wśród Słowaków nieraz już byłam stroną niezrozumianą, ale i widzę, że sama często nie rozumiem. Wprawdzie całe to rozumienie ma dużo więcej wymiarów niż tylko „Polacy-Słowacy”, ale nie o tym chcę tu pisać. Chcę powiedzieć, że ta trudna sztuka wymaga chęci, ale i odrobiny wyrozumiałości. Chęci, bo bez tego nic się nie osiągnie, to jasne, a wyrozumiałości, bo czasem naprawdę trudno powstrzymać tę pierwszą reakcję, że inne=dziwne, a szkoda przekreślać całą komunikację z powodu tego jednego potknięcia na samym jej początku, które przecież można naprawić. Ale tu już znowu wracamy do chęci… :)

Perina – predmet každodenného používania, ktorému nevenujem zvláštnu pozornosť, jedine že by bol pochmúrny deň a s každou hodinou by som viac a viac snívala o tom, že sa ocitnem v posteli. Priznávam, našu prvú manželskú perinu som vyberala starostlivo – aby bola čím väčšia (skvelých 200x200 cm :)), hriala, kedy treba, nevzbudzovala alergiu a aby bola tak celkovo príjemná – ale nelámala som si špeciálne hlavu nad tým vyberaním. Sú však chvíle, kedy tú poctivú perinu doceňujem, a menovite vtedy, keď...ideme k svokrovcom.
Jedným z tých slovenských zvykov, ktorým budem po celý život hovoriť kategorické „nie” vo svojom dome, je spánok pod perinami „jednotkami” :) (pre objasnenie: ešte som sa nestretla so slovenskými manželmi, ktorí by spali pod jednou perinou – tu má jednoducho každý svoju vlastnú, užšiu perinu). Môj manžel sa pri čítaní tejto vety zaiste ironicky pousmeje, ale čo už, život sa skladá z maličkostí, a toto je maličkosť, ktorá v mojich očiach nadobúda veľký rozmer vždy, keď spíme u jeho rodičov. Prečo? Mám na to svoju teóriu: nuž, predstavte si chladnú, zimnú noc, pohodlnú posteľ, teplého manžela po svojom boku, ku ktorému sa stačí iba pritúliť, aby ste sa zohriali. Akurát, že na Slovensku slovo „stačí” nevystačí, pretože ak sa chcete pritúliť k mužovi, treba sa dostať spod jednej periny, vystaviť sa chladu spomínanej noci, vsunúť nohy pod druhú perinu, nájsť nohy muža, zatiaľ vám už mrznú kolená, pretože tá prvá perina sa zosúva, a tak sa náhle z činnosti, ktorá je jednoduchá pod dvojitou perinou stáva zložitá operácia ukončená iba polovičatým úspechom :). Smiešne? Pravdaže, ale kým to človek neprežije, neporozumie mojej clivote za dvojitou perinou :). Lenže keď niekto na Slovensku počúva moju teóriu, pozerá na mňa nedôverčivo, lebo veď ako sa môžem sťažovať na to dokonalé a praktické riešenie. Dokonalé a praktické – možno áno, ale pre Slovákov :).
Píšem o tom všetkom trochu nevážne, ale obsahuje to i určitú hlbšiu myšlienku – sú také situácie, v ktorých sa spočiatku s M nerozumieme, lebo jednoducho máme iné skúsenosti a obaja považujeme tie svoje za samozrejmé a „správne”. Vzájomné porozumenie od nás vyžaduje väčšiu námahu, vyžaduje od nás otvorenosť smerom k tomu druhému, vybočenie z vlastnej predstavy o tom, čo je normálne a zrieknutie sa východiskovej pozície „moje je lepšie”. Ako Poľka medzi Slovákmi som už neraz bola tou nepochopenou stranou, ale vidím, že tiež často nerozumiem. Celé to porozumenie má v skutočnosti viac rozmerov než iba „Poliaci-Slováci”, ale nie o tom tu chcem písať. Chcem povedať, že to náročné umenie vyžaduje snahu, ale tiež kúsok zhovievavosti. Snahu, lebo bez nej sa nedá nič dosiahnuť, to je jasné, a zhovievavosť, lebo niekedy je naozaj ťažké zadržať tú prvú reakciu, že iné = divné, a bolo by na škodu zničiť celú komunikáciu kvôli tomu jednému potknutiu celkom na začiatku, ktoré predsa možno napraviť. Ale to sa už znovu vraciame k tej snahe... :)

wtorek, 7 maja 2013

Skarpetka / Ponožka

Dawno, dawno temu w dalekiej krainie… A właściwie ani nie tak dawno, ani nie tak daleko wszystko wyglądało zupełnie inaczej. Co mam na myśli? Parę dni temu pod moim komentarzem do zdjęcia szwagierki, zamieszczonym 7 marca 2010 roku, znalazłam takie oto zdanie „Fryta pisze do Martinki po angielsku, ale zabawnie” (gwoli wyjaśnienia – „Fryta” to taka staruteńka ksywa z czasów dawniejszych niż dawne, którą posługiwały się tylko 2 osoby o równie wdzięcznych przezwiskach, mianowicie Olej i Musztarda :)). Ano właśnie. Pisze po angielsku. Bo chociaż z trudem sobie ten czas przypominam, tak mi się wydaje odległy, to jednak nie od razu umiałam mówić po słowacku i nie od razu byłam w stanie dogadać się z rodziną i przyjaciółmi mojego męża. Mało tego – pierwsze próby można uznać co najmniej za nieudane :). Tak, tak, tyle razy już słyszałam, jak to każdy Polak dogada się ze Słowakiem. Tylko że w tych opowieściach nikt nigdy nie wspomina, ile wpadek można po drodze zaliczyć :). Przykład? Proszę bardzo, jedno z moich wdzięczniejszych faux pas, a zarazem wzorcowy przykład, jak nie zjednać sobie przyszłych teściów ;): moi teściowie wyśmienicie pieką i gotują. W czasie jednego z moich pobytów w domu rodzinnym M., jeszcze przed zaręczynami, zeszłam nieśmiało do kuchni i chcąc wyrazić uznanie dla ich pracy, powiedziałam: „Mmm, ale pachnie!” I wszystko byłoby w porządku, gdyby nie fakt, że tym samym powiedziałam „Mmm, ale śmierdzi”, bo po słowacku „zapach” to „smród” :). Całe szczęście, że teściów mam kochanych i bardzo otwartych, ale co się najadłam wstydu, to moje :). Krótko mówiąc, jeśli ktoś mówi, że rozmowa ze Słowakiem po polsku to bułka z masłem – nie wierzcie :).
Ale nie taki diabeł straszny… Przez pół roku od poznania M. i drugie pół roku, gdy już byliśmy parą, rozmawialiśmy wyłącznie po angielsku, ale nie każdy z jego otoczenia posługiwał się tym językiem i trzeba sobie było jakoś radzić. Moje metody? Po pierwsze ręce :). Tymi da się całkiem sporo pokazać ;). Po drugie, mimo wszystko, język polski. W połączeniu z rękami i ślimaczym tempem mówienia przynosił nie najgorsze efekty :). Po trzecie – metoda chyba najefektywniejsza, a na pewno najłatwiejsza – znaleźć sobie kogoś, kto jednak mówi po angielsku, żeby wszystko tłumaczył :D. I jakoś to szło :).
Nie mogło to jednak trwać wiecznie. Bardzo dobrze pamiętam moją pierwszą lekcję słowackiego, której oczywiście udzielił mi mój mąż. Były to wakacje 2010, pół roku od naszych początków, jechaliśmy z Gdańska przez Niemcy i Czechy na Słowację. Podróż długa, jakoś trzeba sobie ten czas wypełnić, a ile można rozmawiać po angielsku :).
I się zaczęło… Najpierw trajkotałam w nieskończoność o wszystkim możliwym (jak to ja :)) i jakoś tak przełączałam się co chwila na język polski, co 5 minut zadając pytanie: „Ale na pewno rozumiesz? Mogę mówić po polsku?”. Gdy M. za każdym razem kiwał twierdząco głową (co biedny miał robić, prowadził w tym czasie samochód ;)), padło w końcu to niezapomniane pytanie: „M., a jak się powie po słowacku >skarpetka<?” :) Ponožka. To od tego słówka zaczęła się moja przygoda z językiem słowackim, która trwa nieprzerwanie do dziś i przynosi owoce, których bym sobie nie wyśniła. Gdyby ktoś powiedział mi jeszcze parę lat temu, że będę kiedyś tłumaczyć z języka słowackiego, potraktowałabym go gromkim śmiechem, a tymczasem tym się teraz w wolnych chwilach zajmuję :). Życie naprawdę potrafi zaskoczyć. Albo prekvapiť, jak by powiedział mój mąż.
Na koniec wróćmy jeszcze raz do tej wymiany komentarzy pod zdjęciem, pod którym 3 lata temu napisałam do mojej szwagierki „You look marvelous in this pic”.

O: Fryta pisze do Martinki po angielsku, ale zabawnie
Ja: Stare dzieje, ale i tak bywało :).
O: właśnie próbuję otrząsnąć się z szoku jaki był stan rzeczy 3 lata temu
Ja: Inny.





Kedysi dávno, pradávno, v ďalekej krajine... A vlastne ani nie tak dávno, ani nie tak ďaleko vyzeralo všetko celkom inak. Čo mám na mysli? Pred pár dňami som pod svojim komentárom do fotky mojej švagrinej, pridaným 7.3.2010, našla takúto vetu: „Fryta píše Martinke po anglicky, to je zábavné” (kvôli ozrejmeniu – „Fryta” je taká stará prezývka z čias dávno minulých, ktorú používali iba dve osoby s rovnako vďačnými prezývkami, a to Olej a Musztarda :) [Frytka = hranolka, Musztarda = horčica, pozn. prekl.]). No presne. Píše po anglicky. Lebo hoci si ten čas pripomínam iba s ťažkosťami, tak sa mi zdá vzdialený, nevedela som hneď rozprávať po slovensky a nebola som hneď schopná dohovoriť sa s rodinou a priateľmi môjho muža. Ba čo viac, prvé pokusy môžem uznať prinajmenšom za neúspešné :). Áno, áno, toľko ráz som už počula, ako sa každý Poliak dohovorí so Slovákom. Akurát, že v tých rozprávaniach sa už nespomína, koľko omylov možno na tej ceste spôsobiť :). Príklad? Nech sa páči, jedno z mojich najvďačnejších faux pas a zároveň modelový príklad,ako si nenakláňať budúcich svokrovcov ;): moji svokrovci výborne varia i pečú. Počas jedného z mojich pobytov u nich, ešte pred zásnubami, som prišla nesmelo do kuchyne a chcela vyjadriť uznanie ich práci, nuž som povedala: „Mmm, ale pachnie!” [pachňe, pozn. prekl.] A všetko by bolo v poriadku, keby som tými slovami nepovedala „Mmm, ale smrdí”, lebo po slovensky „zapach” znamená „smrad” :)[v poľštine zapach = vôňa bez odtieňa, či už negatívneho alebo pozitívneho, ale výraz „ale pachnie“ = ale to PEKNE vonia, pre ilustráciu, slávny román Patricka Süskinda „Parfém“ sa po poľsky volá „Pachnidło“, pozn. prekl.]. Našťastie mám veľmi milých a otvorených svokrovcov, ale tá hanba sa už neodstane :). Skrátka, ak niekto vraví, že rozhovor so Slovákom po poľsky sa dá zvládnuť ľavou zadnou, neverte :).
Nie je to však tiež také strašné... Pol roka od trvania našej známosti s M. i ďalšieho pol roka, keď sme už tvorili pár, sme sa rozprávali výlučne po anglicky, ale nie každý z jeho okolia ovládal ten jazyk, nuž bolo si treba nejako poradiť. Moje metódy? Po prvé, ruky :). Tými sa dá celkom veľa ukázať ;). Po druhé, napriek všetkému, poľština. V spojení s rukami a slimačím tempom reči som ňou dosahovala nie najhoršie výsledky :). Po tretie – metóda snáď najefektívnejšia a určite najľahšia – nájsť niekoho, kto hovorí po anglicky, aby všetko prekladal :D. A nejako som si poradila :).
Nemohlo to však trvať večne. Veľmi dobre si pamätám moju prvú lekciu slovenčiny, ktorú mi, samozrejme, dal môj manžel. Bolo to počas prázdnin 2010, pol roka od našich začiatkov, šli sme z Gdańska cez Nemecko a Česko na Slovensko. Cesta dlhá, nejako treba ten čas vyplniť, a ako dlho možno rozprávať po anglicky :). A začalo sa... Najprv som donekonečna rapotala o všetkom možnom (ako zvyčajne :)) a akosi som každú chvíľu prepínala na poľštinu, každých 5 minút s otázkou: „Ale určite mi rozumieš? Môžem hovoriť po poľsky?”. Keď M. vždy súhlasne pokýval hlavou (čo mal chudák robiť, keď vtedy šoféroval ;)), padla napokon tá nezabudnuteľná otázka: „M., a ako sa povie po slovensky >skarpetka<?” :) Ponožka. Takže od toho slovíčka sa začalo moje dobrodružstvo so slovenčinou, ktoré trvá nepretržite doteraz a prináša ovocie, o ktorom sa mi nikdy nesnívalo. Keby mi niekto ešte pred pár rokmi povedal, že raz budem prekladať zo slovenčiny, dostalo by sa mu hlasného smiechu, a vlastne tým sa teraz vo voľných chvíľach zaoberám :). Život dokáže naozaj zaskoczyć. Alebo prekvapiť, ako by povedal môj manžel.
Na koniec sa ešte raz vráťme k tej výmene komentárov pod obrázkom, kde som pred 3 rokmi švagrinej napísala „You look marvelous in this pic”.

O: Fryta píše Martinke po anglicky, to je zábavné
Ja: Staré časy, ale aj také bývali :).
O: Práve sa snažím otriasť z šoku, ako to vyzeralo pred 3 rokmi
Ja: Inak .


niedziela, 21 kwietnia 2013

Makutra / Makutra

Nie mam na co dzień poczucia, że jesteśmy z M. jakąś szczególnie nieszablonową parą. Przeciwnie – wydaje mi się, że jesteśmy całkiem typowi, żyjemy niesamowicie zwyczajnie. O pewnym naszym odstępstwie od normy przypominają mi najczęściej zdziwione miny znajomych, gdy słyszą nasze polsko-słowackie rozmowy i to nieśmiertelne pytanie: „A wy po jakiemu ze sobą rozmawiacie???”  Mimo że słyszałam je już tyle razy, zawsze mnie zaskakuje, no bo jak to – przecież to normalne, że rozmawiamy każde w swoim języku! Jest to dla mnie tak oczywiste, że kompletnie nie uświadamiam sobie niestandardowości takiego rozwiązania :). Jednakże gdy wgłębić się trochę w temat, w naszym życiu jest dużo więcej nietuzinkowości. Chociaż kultura polska i kultura słowacka mają ze sobą wiele wspólnego, to jednak są dwie, i o to właśnie bogatsze jest nasze codzienne życie.  Niemniej tym razem nie chcę pisać o tym, co powszednie, ale o tym, co wyjątkowe w naszym kalendarzu – o tym, jak spędzamy święta Wielkanocy.
Tych wspólnych świąt nie było jeszcze tak wiele, bo zaledwie dwukrotnie spędziliśmy je razem – raz na Słowacji, a raz w Polsce. Mimo to i jedne, i drugie były pięknym przeżyciem i stały się początkiem budowania naszej własnej tradycji rodzinnej.
Pierwsza sprawa – palma. Stara dobra Niedziela Palmowa na Słowacji nazywana jest Kvetną Nedeľą, czyli Niedzielą Kwietną.  Co ciekawe tak jak u nas występuje niekiedy nazwa „Kwietna”, tak i u nich „Palmová”, tyle że to są właśnie te nazwy rzadziej używane. Ale nie o nazewnictwie chcę tu pisać :). Gdy przywiozłam 2 klasyczne palmy (zdobne, kolorowe, z suszonych kwiatów) na Słowację, by podarować jedną z nich w prezencie teściom, to owszem, podziękowali grzecznie za podarunek, ale miny mieli co najmniej pytające :). Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu okazało się, że tak dobrze znana mi palma jest im całkowicie obca. Na Słowacji zwyczajowo przychodzi się do kościoła z baziami. Owszem, znam ten zwyczaj i z Polski, jednak pierwszy obraz, jaki powstaje w mojej głowie na hasło „Niedziela Palmowa”, to wielka, wielobarwna, kwiecista palma :). Zatem od roku i na Słowacji znajdują się przynajmniej 2 takie okazy :).
Po Niedzieli przyszła pora na Wielką Sobotę i święconkę. Tylko że i ten mały koszyczek, bez którego absolutnie nie wyobrażam sobie świąt wielkanocnych, okazał się nieznany w regionie, z którego pochodzi mój mąż. Jest on jednak znany we wschodniej Słowacji (swoją drogą nawet gwara z tego obszaru ma najwięcej wspólnego z językiem polskim), w naszej parafii znalazł się ksiądz z Prešova i tak oto zawartość naszego pierwszego koszyczka została poświęcona :).
A kiedy ją skonsumowaliśmy? W czasie… kolacji wielkanocnej :). Tak, wiem, że i u nas bywają kolacje, ale ja z mojego domu wyniosłam tradycję śniadań wielkanocnych. Usiąść do świątecznego stołu krótko przed północą – to chyba było dla mnie najdziwniejsze doświadczenie, choć pewnie to samo może powiedzieć mój mąż o tegorocznym śniadaniu o 8 rano, zaraz po powrocie z rezurekcji, która zaczynała się już o 6:00. Akurat tej tradycji nie da się nijak pogodzić, więc zostaje nam w jednym roku świętować po zmierzchu, a w drugim o świcie :).
Co jednak jest możliwe, to pogodzenie odmiennych tradycji kulinarnych. Nie chcę się tu rozpisywać na temat różnych świątecznych potraw, ale wspomnę krótko o dwóch najbardziej charakterystycznych – w ubiegłym roku na stole słowackim obok tradycyjnej pieczonej szynki pojawił się żurek (ok, przyznaję, z półproduktów, ale jednak ;)). Co prawda w tym roku na stole polskim nie pokazał się kawał słowackiej szynki, ale pomału dopracujemy się i tego :). Co najważniejsze – nikt się na te inne smaki nie skarżył.
Natomiast słowacki zwyczaj, który zawitał w tym roku do polskiej rodziny, to korbacz. Wprawdzie chyba wszyscy wiemy, że na śmigus-dyngus polewa się wodą i smaga witkami po nogach, ale jakoś ta druga tradycja u nas zanika. Tymczasem na Słowacji jest jak najbardziej żywa, więc tradycyjnie w Poniedziałek Wielkanocny mój mąż wysmagał wszystkie panie (włącznie z naszą wtedy 4-miesięczną córką :)) z wierszem na ustach, a każda ofiarnie (dziękczynnie? ;)) zawiesiła na jego korbaczu kolorową wstążkę :). Polewania wodą też jednak nie zabrakło :).
Na koniec muszę jeszcze wspomnieć o Zajączku. Wprawdzie gdy mój mąż usłyszał
o tradycji wręczania prezentów na Wielkanoc, pierwsze co pomyślał, to że mamy jakiś amerykański zwyczaj, jednakże Zajączek chował u mnie w domu upominki w Niedzielę Wielkanocną, odkąd pamiętam i skoro pojawiło się następne pokolenie – tradycję tę jak najbardziej podtrzymamy :). A zwyczaj z Ameryką ma niewiele wspólnego, ale ponoć wziął się na Pomorzu z Niemiec, co w gruncie rzeczy jest całkiem logiczne, gdy zastanowić się nad historią tego regionu.
Tyle tradycji.  Pozostaje jeszcze wyjaśnić zagadkę makutry z tematu tego posta. Otóż makutra to taka gliniana misa, w której uciera się za pomocą pałki składniki na ciasto. Do dzisiaj mam w głowie obraz z dzieciństwa, gdy babcia trzymała makutrę, by ta się nie obracała, a dziadek ucierał, bo miał więcej siły :). I tak jest po trochu i z nami, ze mną i z M. – że nasze życie jest jak ta makutra, w której łączymy razem różne składniki. I żeby ta praca miała sens, żeby masa miała jak najmniej grudek, musimy to robić wspólnie, bo w pojedynkę nie dalibyśmy rady :).

Nemám každý deň pocit, že sme s M. nejakým nezvyčajne nekonvenčným párom. Naopak – zdá sa mi, že sme celkom normálni, žijeme úplne obyčajne. O istej našej odchýlke od normy mi najčastejšie pripomínajú udivené tváre známych, keď počujú naše poľsko-slovenské rozhovory a tá nesmrteľná otázka: „A vy po ako so sebou rozprávate???” Hoci som ju už počula toľko krát, vždy ma prekvapí, lebo však ako to – predsa je normálne, že každý rozpráva vo svojom jazyku! Pre mňa je to také samozrejmé, že si vôbec neuvedomujem neštandardnosť takého správania :). Keď sa však mám hlbšie ponoriť do tejto témy, v našom živote je o dosť viac nevšednosti. Hoci slovenská a poľská kultúra majú veľa spoločného, predsa sú dve, a práve o to je bohatší náš každodenný život. Tentokrát však nechcem písať o tom, čo je všedné, ale o tom, čo je v našom kalendári výnimočné – o tom, ako trávime Veľkonočné sviatky. 
Tých spoločných sviatkov ešte nebolo tak veľa, lebo iba dvakrát sme ich trávili spolu, raz na Slovensku a raz v Poľsku. Napriek tomu, aj jedny, aj druhé boli krásnym zážitkom a stali sa počiatkom budovania našej vlastnej rodinnej tradície.
Prvá vec – palma. Stará dobrá Niedziela Palmowa sa na Slovensku nazýva Kvetná Nedeľa. Zaujímavé je, že tak, ako sa u nás niekedy používa názov „Kwietna”, tak aj u nich „Palmová”, akurát že sú to názvy menej používané. Ale nie o názvoch chcem písať :). Keď som priviezla na Slovensko dve klasické palmy (ozdobené, farebné, zo sušených kvetov), aby som jednu darovala svokrovcom, samozrejme, že slušne za dar poďakovali, ale výrazy tvárí mali prinajmenšom spýtavé :). Na moje veľké prekvapenie sa ukázalo, že tá dobre známa palma je pre nich celkom cudzia. Na Slovensku sa zvyčajne chodí do kostola s baburiatkami. Samozrejme, poznám ten zvyk z Poľska, ale prvý obraz, ktorý mi v hlave vyskočí keď sa povie „Kvetná Nedeľa” je veľká, mnohofarebná, kvetnatá palma :). No a na Slovensku sa už vyše roka nachádzajú prinajmenšom dva také úkazy :).
Po Nedeli prišla na rad Biela Sobota a święconka [poznamka M.: čítaj švienconka = ozdobený košíček s jedlom nesený na posvätenie]. Akurát že i ten malý košíček, bez ktorého si vôbec neviem predstaviť Veľkú Noc bol v regióne, z ktorého pochádza manžel neznámou. Je však známy na východnom Slovensku (mimochodom, dokonca aj tamojšie nárečie má najviac spoločného s poľštinou), v našej farnosti sme našli kňaza z Prešova a takbol i obsah nášho košíka posvätený :).
A kedy sme ho zjedli? Počas... veľkonočnej večere :). Áno, viem, že aj u nás bývajú večere, ale z rodičovského domu som si odniesla tradíciu Veľkonočných raňajok. Sadnúť si k sviatočnému stolu krátko pred polnocou – to bol pre mňa snáď najzvláštnejší zážitok, hoci zrejme to isté môže povedať môj manžel o tohotočných raňajkách o 8 ráno, hneď po návrate zo Vzkriesenia, ktoré sa začínalo už o 6:00. Tá tradícia sa akurát zladiť nedá, nuž nám zostáva iba oslavovať jeden rok po západe Slnka a druhý rok za svitu :).
Čo sa však dá je zosúladenie rôznych kulinárskych tradícií. Nechcem sa rozpisovať na tému rôznych sviatočných jedál, ale spomeniem krátko o dvoch najcharakteristickejších – minulý rok sa na slovenskom stole okrem tradičnej pečenej šunky objavil żurek (ok, priznávam, že z polotovaru, ale predsa ;)). Pravdou je, že na poľskom stale sa neobjavil kus slovenskej šunky, ale i k tomu sa pomaly dopracujeme :). Čo je najdôležitejšie – nikto sa na iné chute nesťažoval. [p. M.: Btw, żurek je výborná biela kyslá poľská polievka, hustá, s varenými vajíčkami, slaninou a hlavne bielou klobáskou.]
Na druhej strane, slovenský zvyk, ktorý do poľskej rodiny tento rok zavítal, je korbáč. V skutočnosti všetci vieme, že na śmigus-dyngus (poľská obdoba...) sa polieva vodou a šibe prútikmi po nohách, ale tá druhá tradícia u nás akosi zaniká. Na Slovensku je však stále živá, nuž môj manžel na Veľkonočný pondelok vyšibal všetky panie (spolu s našou vtedy 4-mesačnou dcérkou :)) s veršom na perách, a každá mu oddane (vďačne? ;)) zavesila na korbáč farebnú stužku :). Polievanie vodou tiež nechýbalo :).
Na koniec ešte musím spomenúť Zajačika. Keď môj muž počul o tradícii obdarovávania sa na Veľkú Noc, pomyslel si najprv, že máme nejaký americký zvyk, ale Zajačik u nás doma schovával darčeky na Veľkonočnú Nedeľu odkedy si pamätám, a keďže prišlo nové pokolenie, tú tradíciu určite udržíme :). Ale ten zvyk nemá s Amerikou veľa spoločného, vraj sa vzal na Pomorí z Nemecka, čo je v zásade celkom logické, keď sa zamyslíme nad históriou tohto regiónu.
Toľko z tradícií. Zostáva ešte vysvetliť záhadu makutry z názvu postu. A teda makutra je taká hlinená miska, v ktorej sa hnetú pomocou paličky prísady do cesta. Dodnes mám v hlave obraz z detstva, keď stará mama držala makutru, aby sa neotáčala, a starý otec hnietol cesto, lebo mal viac sily :). A tak je to trochu aj so mnou a s M. - že náš život je ako tá makutra, v ktorej spájame rôzne prísady. A aby tá práca mala zmysel, aby tá masa mala čo najmenej hrudiek, musíme to robiť spoločne, lebo sami by sme si neporadili :).