czwartek, 8 sierpnia 2013

Wyładowania elektryczne / Elektrické výboje

Sierpień. To w tym miesiącu 4 lata temu poznałam mężczyznę mojego życia. Choć wtedy było mu do tego określenia bardzo, baaardzo daleko :). Pomyślałam, że skoro spotykamy się na tym blogu już od paru miesięcy, ja i wy, warto się bliżej przedstawić. Poza tym historia mojej miłości to taka historia, która nie zdarza się codziennie (choć kto tak nie myśli o snutej przez siebie opowieści? :)). Lubię do niej wracać. Wciąż jeszcze od czasu do czasu łudzę się myślą, że znajdę w niej coś, co da się jakoś logicznie wytłumaczyć, że wyciągnę z niej jakąś sensowną nitkę, która doprowadziła mnie i M. od tego pierwszego spotkania do miejsca, w którym znajdujemy się teraz, ale nic z tego. Ciągle jest tak samo nieprawdopodobnie, ciągle jest tak samo nieklasycznie, ciągle widzę tu po prostu palec Boży.
Ale od początku. Sierpień 2009 roku, Colle don Bosco, Włochy. Radość, przygoda, poznawanie – Confronto, czyli międzynarodowe spotkanie animatorów salezjańskich. Ponad 300 fantastycznych osób, których łączyło jedno – święty Jan Bosko. I wśród tej kolorowej chmary ja, wyróżniona, bo jako jedna z kilkunastu osób z całej Europy wybrana do prowadzenia grupy. A w tej grupie Kanadyjka, Hiszpanie, Słoweńcy i Słowacy. Pierwsze spotkanie? Gdzieś na placu, w jakimś kącie, sprawdzałam obecność swoich uczestników. M. H.? Jest. Chłopiec :). Zupełnie zwyczajny, niewyróżniający się chłopak, początkowo myślałam, że młodszy ode mnie. Pasował do moich stereotypowych wyobrażeń o Słowakach :). Czy wywarł na mnie jakieś szczególne wrażenie? Najmniejsze :). Zwłaszcza, że nagle… pojawił się ten drugi, wygadany, zabójczo przystojny, z bardziej tajemniczego kraju niż Słowacja, na której byłam już wcześniej tyle razy :). M. wtopił się w tłum. Żadnych szans na miłość od pierwszego wejrzenia. Żadnego płomyka, iskierki, absolutnie nic w czasie trwania Confronto. Parę wyjątkowych momentów, szczerych rozmów, wspólna nieplanowana modlitwa, ale wtedy jeszcze nie przypisywałam im nic, czego nie można by zmieścić w pojęciu „sympatyczne koleżeństwo”. I tak, w duchu tego „sympatycznego koleżeństwa”, wymieniliśmy się adresami i wróciliśmy każde do swojego świata. Zaraz po tym M. wyjeżdżał na wakacje z rodziną, a ja… kontynuowałam przyjaźń z konkurencją ;). Byłam dziewczyną, otwartą na przygody, chętną do podróżowania, poznawania ludzi i świata i kompletnie nieprzygotowaną na to, co miało nadejść :). A tu nagle M. po powrocie z wakacji się odezwał. No ok, odezwał się, to się odezwał, możemy pogadać, czemu nie. I znów napisał. W końcu nie wypada zostawić go bez odpowiedzi, odpisałam i ja. Skype? Proszę bardzo, poćwiczę angielski. W międzyczasie jednak zdążyłam odwiedzić innego znajomego za granicą, przeżyć mały zawód, być na paru randkach. Za to z M. od słowa do słowa zaprzyjaźniliśmy się. Nasz kontakt stał się codziennością. Ani nie wyjątkową, ani nie powszednią – M. przestał już być kimś przypadkowym w moim życiu, ale też nie był kimś, bez kogo nie mogłabym się obejść. Tyle że te nasze rozmowy były takie… fajne :). Przez okienko skype’a poznałam całą rodzinę M., widziałam go w takich codziennych sytuacjach, słyszałam odgłosy życia rodzinnego; było prawie tak, jakbym tam była. I nagle, podstępnie i nieplanowanie, przeskoczyła iskra… Dziś śmieję się, że M. uwiódł mnie słowem. Tym swoim cierpliwym podtrzymywaniem ze mną kontaktu sprawił, że już nie mogłam się bez tego obejść. Do tego stopnia, że gdy w święta Bożego Narodzenia wysiadł mi internet, zadzwoniłam z życzeniami. Gdy raz się pokłóciliśmy i był moment, że nie chciałam M. znać, jeden znajomy powiedział: „Zastanów się, czy nie będziesz żałować”. Kurczę. Żałowałabym. Tylko co teraz? Spotkać się. Spotkać się?! Ale jak? Co powiem w domu? „Mamo, jadę na Słowację sprawdzić, czy podoba mi się jeden kolega?” ;) I z mojej strony twardy warunek: nie przyjadę do niego pierwsza. To on musi zrobić pierwszy krok. Tyle że jak tu zrobić ten pierwszy krok, jak się nie ma zielonego pojęcia, co czeka za zakrętem? Jak się nie wie, czego chce, a jedyne, co się wie na pewno, to że żaden międzynarodowy związek na odległość nie wchodzi w grę? Ten nasz „taniec” wątpliwości trwał aż do stycznia. I decyzja. M. ją podjął. Przyjechał. W najzimniejszy weekend tamtej zimy, -25 stopni. Przyjaciele odradzali, rodzina przeżywała daleką, niebezpieczną podróż, a ja nie wiedziałam, co mam myśleć. O 2 w nocy stanął przed moim blokiem; chwilę wcześniej pomylił drogę i stanął pod blokiem na sąsiednim osiedlu. Jak go zobaczyłam, to nie mogłam uwierzyć własnym oczom. A potem strasznie długo się śmiałam, nie panując nad własnym zakłopotaniem :). Przede wszystkim było mi… dziwnie. Bo słowo przybrało namacalną postać, a po pół roku samych słów niełatwo oswoić się z tak odmienną rzeczywistością. Ale gdy w końcu przełamaliśmy barierę tej pierwszej chwili i przytuliłam się do M. na przywitanie… już w tych ramionach zostałam. Po dzień dzisiejszy :). Choć tamten weekend był pełen sprzecznych uczuć. Zaszliśmy za daleko, nie umieliśmy zawrócić, a tak bardzo chcieliśmy zmienić kierunek. Słowak??? Niech mi wszystkie Słowaczki wybaczą, ale nie, to nie było w ogóle wymarzone i wyczekane :). Wyobrażałam sobie moje życie zupełnie inaczej. Tyle że człowiek strzela, Pan Bóg kule nosi. Walczyliśmy dzielnie, przegraliśmy :). Jeszcze na chwilę przed powrotem M. do domu nie mieliśmy pojęcia, co dalej, ale już na drugi dzień po jego powrocie do domu sprawa była przesądzona. Zostałam zaproszona na bal, na który już od paru tygodni nie było biletów. I 2 tygodnie później pojechałam na Słowację. Wprawdzie przy tym kolejnym spotkaniu po długiej stresującej podróży pierwsze, co pomyślałam na widok M., to: „O rety, co za brzydal! Co ja tu robię!” ;) Ale to już historia… :) Jak się to skończyło, każdy widzi. Spotkałam najcudowniejszego, najmądrzejszego i najpiękniejszego mężczyznę na ziemi, i nie przegapiłam okazji.


August. To v tomto mesiaci pred 4 rokmi som spoznala muža svojho života. Hoci vtedy som mala veľmi, preveľmi ďaleko od toho, aby som ho tak označila :). Pomyslela som si, že keď sa už na tomto blogu zopár mesiacov spolu stretávame, stálo by za to sa bližšie predstaviť. Okrem toho, príbeh mojej lásky je príbehom, ktorý sa nestáva každodenne (hoci, kto si niečo také nemyslí o príbehu, ktorý rozpráva? :)). Rada sa k nemu vraciam. Ešte vždy sa občas klamem myšlienkou, že v ňom nájdem niečo, čo sa dá akosi logicky vysvetliť, nejakú rozumnú niť, ktorá mňa a M. nasmerovala od toho prvého stretnutia k miestu, kde sa teraz nachádzame, ale nič. Stále je to tak isto nepravdepodobné, stále tak isto neklasické, stále tu proste vidím prst Boží.
Ale od začiatku. August 2009, Colle don Bosco, Taliansko. Radosť, dobrodružstvo, poznávanie – Confronto, čiže medzinárodné stretnutie saleziánskych animátorov. Viac ako 300 fantastických osôb, ktoré spájalo jedno – sv. Ján Bosco. A v tej farebnej mase ja, poctená, lebo ako jednu z niekoľkých osôb z celej Európy ma vybrali za vedúcu skupiny. A v tej skupine bola Kanaďanka, Španieli, Slovinci a Slováci. Prvé stretnutie? Kdesi na nádvorí, v akomsi kútiku som kontrolovala prítomnosť členov svojej skupiny. M. H.? Je. Chlapec :). Úplne obyčajný, ničím zvláštny chlapec, najprv som si myslela, že mladší odo mňa. Sedeli naňho moje stereotypné predstavy o Slovákoch :). Či na mňa spravil nejaký dojem? Ani najmenší :). Zvlášť, že náhle... sa objavil ten druhý, ukecaný, šialene krásny, zo štátu tajomnejšieho ako Slovensko, na ktorom som už predtým bola toľkokrát :). M. sa utopil v dave. Žiadna šanca na lásku na prvý pohľad. Žiadny plamienok, iskrička, absolútne nič počas Confronta. Pár výnimočných momentov, úprimných rozhovorov, spoločná neplánovaná modlitba, ale vtedy som tomu ešte nepripisovala nič, čo by sa nezmestil pod priečinok „sympatického kamarátstva”. A tak, v duchu toho „sympatického priateľstva”, sme si vymenili adresy a vrátili sa do svojich svetov. Hneď po tom M. vycestoval na dovolenku s rodinou, a ja... som pokračovala v priateľstve s konkurenciou ;). Bola som dievčaťom, otvoreným k dobrodružstvu, s chuťou cestovať, poznávať ľudí a svet a totálne nepripraveným na to, čo sa malo stať :). A tu sa náhle ozval M. po návrate z dovolenky. No ok, tak sa ozval, môžeme pokecať, prečo nie? A napísal znova. Odpísala som, predsa sa nesluší nechať ho bez odpovede. Skype? Prosím, precvičím si angličtinu. Medzičasom som však stihla navštíviť iného známeho v zahraničí, prežiť malé sklamanie, byť na niekoľkých rande. Zato s M. sme sa doslova spriatelili. Náš kontakt sa stal každodenným. Ani výnimočným, ani všedným – M. už prestal byť v mojom živote niekým náhodným, ale nebol tiež niekým, bez koho by som sa nezaobišla. Akurát, že tie naše rozhovory boli také... fajn :). Cez skype som spoznala celú rodinu M., videla som ho v takých každodenných situáciách, počula som zvuky rodinného života; takmer akoby som tam bola. A náhle, potmehúdsky a nečakane, preskočila iskra... Dnes sa smejem, že M. ma zviedol slovami. Tým svojim trpezlivým udržiavaním kontaktu so mnou spôsobil, že som sa už bez toho nemohla obísť. Až natoľko, že keď nám na Vianoce vypadol internet, zatelefonovala som s vinšom. Keď sme sa raz pohádali a stalo sa, že som už M. nechcela vidieť, jeden známy mi povedal: „Zamysli sa, či to nebudeš ľutovať”. Dokelu, fakt by som ľutovala. No, ale čo teraz? Stretnúť sa. Stretnúť sa?! Ale ako? Čo poviem doma? „Mama, idem na Slovensko zistiť, či sa mi páči jeden kamarát”?! ;) Z mojej strany tvrdá podmienka: neprídem k nemu prvá. To on musí urobiť prvý krok. Lenže ako robiť prvý krok, keď človek nemá poňatie, čo čaká za rohom? Keď nevie, čo chce, a vie jedine to, že žiadny medzinárodný vzťah na diaľku neprichádza do úvahy? Ten tanec našich „pochybností” trval až do januára. A potom rozhodnutie. Spravil ho M. Prišiel. Bol najchladnejší víkend tej zimy, -25 stupňov. Priatelia ho odrádzali, rodina ťažko prežívala ďalekú, nebezpečnú cestu, a ja som nevedela, čo si mám myslieť. O druhej v noci stál pred mojim vchodom; chvíľu predtým si pomýlil cestu a zastal pred domom na susednom sídlisku. Keď som ho zbadala, nemohla som uveriť vlastným očiam. A potom som sa strašne dlho smiala, nedokázala som ovládnuť svoje rozpaky :). Predovšetkým mi bolo... divne. Pretože slovo na seba vzalo hmatateľnú podobu a po polroku samých slov nebolo ľahké osvojiť si tak odlišnú skutočnosť. Ale keď sme napokon prelomili bariéru tej prvej chvíle a pritúlila som sa k M. na privítanie... už som v tých ramenách zostala. Dodnes :). Hoci ten víkend bol plný protichodných pocitov. Zašli sme priďaleko, nedokázali sme sa vrátiť, hoci sme tak veľmi chceli zmeniť smer. Slovák??? Nech mi všetky Slovenky odpustia, ale nie, to vôbec nesedelo s mojimi snami a očakávaniami :). Svoj život som si predstavovala úplne inak. Akurát že človek mieni, Pán Boh mení. Bojovali sme statočne, no prehrali sme :). Ešte chvíľu pred návratom M. domov sme nemali poňatie, čo bude ďalej, ale už na druhý deň po jeho návrate bolo vo veci jasno. Bola som pozvaná na ples, na ktorý už niekoľko týždňov neboli lístky. A o 2 týždne neskôr som prišla na Slovensko. V skutočnosti som si pri tom ďalšom stretnutí po dlhej a stresujúcej ceste ako prvé pri pohľade naňho pomyslela: „Ach nie, aký je škaredý! Čo tu robím!” ;) Ale to je už história... :) Každý môže vidieť, ako sa to skončilo. Stretla som najúžasnejšieho, najmúdrejšieho a najkrajšieho muža na svete, a neprepásla som priležitosť.