Siedzę na balkonie, wygrzewam się w ostatnich promieniach
słońca i znowu nachodzą mnie te same wątpliwości, co zwykle. Mi chyba brakuje
jakiegoś genu. Genu wiecznej szczęśliwości ;). Albo chociaż genu: „Za granicą
też jest dobrze” ;). Dopadnie mnie to cholerstwo, ta polskość okrutna, i
ściska, i nie chce puścić… Ta nostalgia, ta tęsknota, ta niezgoda na rozstanie.
To naprawdę nie był przypadek, że na moim ślubie z M., czytałam po słowacku
czytanie z Księgi Rut: „Gdzie ty pójdziesz, tam ja pójdę, gdzie ty zamieszkasz,
tam ja zamieszkam…” (Rt 1, 16). O akceptację tego „naszego domu” tu, na
Słowacji, muszę nieraz mocno ze sobą walczyć. Jednocześnie jestem głęboko
przekonana, że dom jest tam, gdzie jesteśmy razem z M. i z dzieciakami.
Decydując się na kolejną przeprowadzkę, wtedy, w 2015 roku,
daliśmy sobie z M. 2 lata. 2 lata życia w Bratysławie, a potem weryfikacja tej
decyzji. I ponowne postawienie sobie pytania, czy dajemy radę, czy jesteśmy
szczęśliwi, czy umiemy żyć razem właśnie tam.
2 lata miną we wrześniu. Weryfikacja? Jeśli fakt, że nasza
córka zaczyna we wrześniu przedszkole tu, w BA, można uznać, za jej element, to
może jakaś nastąpiła. Ale gdzieś poza nami, w wartkim nurcie naszego życia. Czy
czuję się z tym dobrze? Gdyby nie wczorajsze wspominanie przy winie kilku
kamieni milowych naszego wspólnego życia, mogłabym w ogóle o tym nie pomyśleć… Pech
jednak chce, że myślę ;). A gdy myślę, to znowu dotyka mnie to okropne
rozdarcie. Ta potrzeba zapuszczenia gdzieś korzeni i niechęć przed uczynieniem
tego tu, gdzie jestem. Nie chcę pisać „niemożność”, bo na szczęście niektóre
rzeczy dzieją się same (mój teść pewnie jak zwykle stwierdziłby, że za dużo
myślę ;)).
I tak np. na wiosnę znaleźliśmy „swój” kościół. Chodziliśmy
gdzieś na msze, byliśmy coraz bardziej niespokojni i postanowiliśmy coś
zmienić. Tak trafiliśmy do małego kościółka z cudownymi mszami dla dzieci, po
których dzieciaki wybiegają na przykościelne boisko pograć w piłkę :).
Zostaliśmy. Po niedzielnych mszach można nas zawsze spotkać w kawiarni z
najcudowniejszymi ciastami w całej Bratysławie (gorąco Wam wszystkim polecam –
Zeppelin na ulicy Sedlarskiej ze swoim własnym zapleczem cukierniczym). I co
się tam stało na krótko przed wakacjami? Jedna pracowniczka nas zapamiętała i witała
już jak swoich :). Niby drobiazg, ale gdy pomyślę sobie, że w tej wielkiej
Bratysławie jest kawiarnia, w której nie jestem anonimowa i ktoś mnie wita
ciepłym uśmiechem i miłym słowem, czuję się tak bardzo u siebie.
Najlepsze (i najtrudniejsze!) jest to, że tęskniłam już za tym.
Po długich (cudownych) tygodniach wakacyjnych u moich rodziców i teściów tak
bardzo chciałam być już w domu, z M. W domu w Bratysławie. Chciałam już wybrać
się po świeże warzywa do Starej Tržnicy, chciałam zajrzeć do naszych
sióstr zakonnych, chciałam zjeść pyszne ciasto w Zeppelinie, chciałam
pospacerować po Sadzie Janka Krala…
No cóż, nie da się ukryć, że to nie jest czarno-biała
historia ;). A mi naprawdę musi brakować jakiegoś genu ;). Gdy podnoszę wzrok,
sięgam daleko za horyzont, do mojego kochanego Bałtyku, do mojej kochanej
Polski. Ale przecież wszystko, co kocham, jest właśnie tu, w moim domu w
Bratysławie. Słyszę właśnie przez szybę, jak hałasuje w salonie…
Sedím na balkóne, vyhrievam sa v ostatných
lúčoch slnka a znovu na mňa prichádzajú tie isté pochybnosti ako zvyčajne. Asi
mi chýba nejaký gén. Gén večného šťastia ;). Alebo aspoň gén „V zahraničí je
tiež dobre” ;). Chytí ma tá potvora, tá ukrutná poľskosť, a stíska, nechce
pustiť... Tá nostalgia, ten smútok, ten nesúhlas s rozchodom. Skutočne v tom
nebola náhoda, že som počas sobáša s M. čítala po slovensky čítanie z knihy
Rút: „Kde pôjdeš ty, pôjdem aj ja, kde sa zdržíš, zdržím sa aj ja...” (Rt 1,
16). O akceptovanie tohto nášho domova, tu na Slovensku, musím so sebou neraz
silne bojovať. Zároveň som hlboko presvedčená o tom, že domov je tam, kde sme
spolu s M. a deťmi.
Pri rozhodovaní o ďalšom sťahovaní, vtedy
v roku 2015, sme si s M. dali dva roky. Dva roky v Bratislave, a následne
zhodnotenie toho rozhodnutia. A znova s otázkou, či si poradíme, či sme
šťastní, či vieme spolu žiť práve tam. Dva roky sa skončia v septembri.
Zhodnotenie? Ak skutočnosť, že naša dcérka nastupuje v septembri do škôlky tu,
v Bratislave, možno považovať za jeho prvok, možno už k nejakému došlo. Ale
niekde mimo nás, v rýchlom prúde nášho života. Je mi s tým dobre? Keby sme
včera pri víne nespomínali niekoľko míľnikov nášho života, možno by mi to ani
neprišlo na um... Nanešťastie jednak prišlo ;). A keď o tom premýšľam, znova
cítim ten hrozný rozkol. Tú potrebu zapustiť niekde korene a nechuť urobiť to
tu, kde práve som. Nechcem písať „nemožnosť”, lebo našťastie, niektoré veci sa
dejú samé (môj svokor by iste ako zvyčajne povedal, že priveľa premýšľam ;)).
A tak sme napr. na jar našli „svoj”
kostol. Chodili sme niekam predtým, boli sme čoraz nespokojnejší a rozhodli sme
sa to zmeniť. Tak sme našli malý kostolík s úžasnými omšami pre deti, po
ktorých deti vybehnú na ihrisko pri kostole pohrať sa s loptou :). Zostali sme.
Po nedeľných omšiach nás možno vždy stretnúť v kaviarni s najlepšími koláčikmi
v celej Bratislave (všetkým srdečne odporúčam – Zeppelin na Sedlárskej ulici,
so svojimi vlastnými cukrárskymi výrobkami). A čo sa tam stalo krátko pred
prázdninami? Jedna predavačka si nás zapamätala a vítala ako svojich :). Možno je to
len maličkosť, ale keď si pomyslím, že v tej veľkej Bratislave je kaviareň, kde
už nie som anonymná a niekto ma víta teplým úsmevom a milým slovom, cítim sa
ako doma.
Najlepšie (a najťažšie!) je to, že mi to
už chýbalo. Po dlhých (skvelých) prázdninových týždňoch u mojich rodičov a
svokrovcov som už veľmi chcela byť doma, s M. Doma v Bratislave. Chcela som sa
vybrať po čerstvú zeleninu do Starej tržnice, chcela som stretnúť naše rehoľné
sestry, chcela som zjesť výborný koláč v Zeppeline, chcela som sa poprechádzať
po Sade Janka Kráľa...
No nič, bezpochyby to nie je čierno-biely
príbeh ;). A mne naozaj musí chýbať nejaký gén ;). Keď zdvihnem zrak, hľadím
ďaleko za horizont, k môjmu milovanému Baltiku, k môjmu milovanému Poľsku.
Jednako však všetko, čo milujem, je práve tu, v mojom domove v Bratislave.
Počujem práve cez okno, ako robia huriavk v obývačke...
Pani Natalio, Jakis czas temu nekalam Pania wiadomosciami o nauce jezyka slowackiego. Po pierwsze przepraszam, ze nie odpisalam ani nawet nie podziekowalam za ostatnia z nich, ale czytam Pani bloga regularnie i ten wpis oraz jeden z ostatnich o porownywaniu krajow dal mi bardzo do myslenia. My wciaz mieszkamy w Wielkiej Brytanii i byl czas, kiedy mowilam, ze moge sie przeprowadzic na Slowacje tez, byle blizej rodziny. Teraz nie wiem sama czy umialabym sie tam odnalezc i naklaniam partnera do przeprowadzki w Polsce. Stanelo na niczym, dajemy sobie maksymalnie 2 lata a pozniej bedziemy rozwazac wszystkie za i przeciw i nie ukrywam, ze mam gleboka nadzieje, iz on sie przekona do mojego pomyslu i w ostatecznosci zamieszkamy w Polsce. Jednak jak bedzie, tego nie wiem na dzien dzisiejszy. Pozdrawiam serdecznie, Dominika
OdpowiedzUsuńNie przypominam sobie żadnego "nękania" :D. Cieszy mnie, gdy mogę pomóc, podzielić się jakoś moim doświadczeniem :). I jeżeli mogę cokolwiek doradzić w Waszej obecnej sytuacji, to: lepiej nie zamykać się na żadne rozwiązanie, dać sobie szansę, sprawdzić. Mój wpis nie ma na celu straszyć czy zniechęcać, warto się samemu przekonać, zwłaszcza, że macie już doświadczenie życia na emigracji, a zawsze jedno z was (tak jak to jest i u nas :)) będzie żyło właśnie na emigracji. Choć poniekąd w domu. Powodzenia w podejmowaniu najlepszej dla Was decyzji!
Usuń:)
OdpowiedzUsuńmoze to gen melancholii?
:)
Pięknie powiedziane :)...
Usuń