niedziela, 31 grudnia 2017

Gwiazdkowe Vianoce - Vianočná Gwiazdka

To już moje siódme święta z M., dacie wiarę? Siódme polsko-słowackie święta, z czego 4 razy byliśmy na Słowacji, 3 razy w Polsce, 3 razy obchodziliśmy święta trochę bardziej słowackie, 4 razy trochę bardziej polskie (tak, tak, to nie pomyłka, pamiętacie? :)). Na obchodzenie świąt w Polsce czekałam aż 4 lata, od 2013 roku. Długo. Tegoroczne święta były dla mnie prawdziwie magiczne. Wszystko odkrywałam jakby na nowo, wszystko budziło mój zachwyt, nawet koszmarny, ulewny deszcz, siekący na wszystkie strony w towarzystwie dzikiego sztormowego wiatru, gdy szłam z rodziną na Pasterkę, nie zdołał mnie zniechęcić. Nie spodziewałam się, że tak te święta przeżyję. Nawet pisząc te słowa, czuję, że moje oczy robią się podejrzanie szkliste.

Kto z Was zagląda czasem na fejsbukową stronę Słowackiego Galimatiasu, ten wie, że przyjazd do Polski stanął w pewnym momencie pod znakiem zapytania. Nagle w połowie grudnia MN. złapała anginę. A 3 dni później ospę. Wiedzieliśmy, że prawie na 100% ospa czeka też DJ. A jakie żniwo zbierze angina, pozostawało pytaniem otwartym. Mieliśmy 1,5 tygodnia, żeby pierwsza fala chorób minęła. Udało się nam trochę podleczyć i 21 grudnia przyjechaliśmy do Polski.

Poczułam ulgę, szczęście, ale… nie tylko. Bo te wszystkie zawirowania zdrowotne przypomniały mi o niepokoju, który budzi we mnie przyszłość. Niepokoju, związanym z godzeniem polskiej i słowackiej rzeczywistości. Niepokoju, jak będzie z naszymi podróżami, jak je pogodzić ze szkołą, jak je pogodzić z jakimkolwiek zapuszczaniem korzeni w jakimkolwiek miejscu.

Im dłużej jesteśmy z M. małżeństwem, tym bardziej dociera do mnie, jak trudne jest nasze wspólne życie.

Przeżywanie takich wydarzeń, jak święta Bożego Narodzenia, w innej tradycji i kulturze dla mnie wcale nie jest proste. Wiecie, mój dziadek w ostatnich latach życia ciężko chorował, jego pamięć niszczył Alzheimer. I w czasie, gdy już nawet nie poznawał swoich bliskich, 2 rzeczy pamiętał doskonale – słowa modlitwy Ojcze nasz i teksty kolęd. Mocno tkwi mi w głowie obraz kolędującego z nami resztkami sił dziadka, gdy zasiadam raz do polskiego, a raz do słowackiego wigilijnego stołu. Wszystkie te symbole świąteczne, które tak dobrze znam z mojego dzieciństwa, a których nie ma na Słowacji, nabierają zupełnie innego znaczenia, nabierają większej głębi. Czuję, jak mocno jestem wrośnięta w polską tradycję.

Ale żeby nie było tak pesymistycznie :)...

Te święta pokazały mi też, jak wyjątkowe jest nasze wspólne życie. Każdego dnia pracujemy na to, żeby tworzyć z dwóch różnych rzeczywistości jedną wspólną. Każdego dnia pracujemy na to, żeby nasze dzieci wychowywały się w spójnym otoczeniu, przekonane, że to wszystko, w czym żyją, jest absolutnie normalne i fajne, choć trochę inne od tego, co zna większość ich kolegów. Widzę, ile już razem wypracowaliśmy wspólnych tradycji, jak sama swobodnie odnajduję się w tym polsko-słowackim sosie. Urzeka mnie, jak cudowni są nasi bliscy, którzy sami z siebie domagają się np. śpiewania kolęd w innym języku i próbują je śpiewać z nami (za rok muszę w końcu przygotować porządny polsko-słowacki śpiewnik! :)), i pytają, pytają, pytają. Chcą zrozumieć, chcą poznać, chcą jakoś zbliżyć się do naszej rzeczywistości. Mamy ogromne szczęście, mając tak wielkie wsparcie. I mamy ogromne szczęście, mając siebie. Z naszą Vianočną Gwiazdką i z Gwiazdkowymi Vianocami, z karpiem z warzywami i pstrągiem w galarecie albo smażonym dorszem z sałatką ziemniaczaną, z barszczem albo kapuśniakiem na śmietanie, z Gwiazdorem czy Jezuskiem przynoszącymi prezenty, z opłatkiem do składania życzeń i tym opłatkowym sandwichem z miodem i czosnkiem :)… Mogłabym tak jeszcze długo wymieniać.

I gdy tak o tym wszystkim myślę, odczuwam jakoś mniej tego niepokoju :). Co z tego, że DJ. ma ospę, co z tego, że ja mam anginę, co z tego, że M. ledwo mówi i jedna MN. jest w miarę zdrowa. Przecież dalej mamy siebie. 2018 rok pewnie nie przyniesie mniej kłopotów i zmartwień, ale to nie ma znaczenia. Bo i tak będzie cudowny. Bo w naszym domu dalej będą rozbrzmiewały polskie i słowackie rozmowy, polskie i słowackie piski dzieci. Będziemy czytać polskie i słowackie książki, oglądać polskie i słowackie filmy. W oknie niejeden raz zawiśnie polska i słowacka flaga, przy stole będzie toczył się niejeden polski i słowacki spór. Przed oczami kilka razy mignie polski i słowacki słupek graniczny, a licznik samochodu przekręci się o kilka kolejnych tysięcy kilometrów. To jest nasze bogactwo. To jest nasze polsko-słowackie życie.




To sú už moje siedme sviatky s M., je to vôbec možné? Siedme poľsko-slovenské sviatky z čoho štyrikrát sme boli na Slovensku, trikrát v Poľsku, trikrát sme slávili viac slovenské sviatky a štyrikrát viac poľské (áno, áno, to nie je chyba, pamätáte sa? :)). Na slávenie sviatkov v Poľsku som čakala až 4 roky, od roku 2013. Dlho. Tohoročné sviatky boli pre mňa skutočne zázračné. Všetko som akoby nanovo odkrývala, všetko vo mne vyvolávalo úžas, dokonca ani otrasný lejak šibúci v spoločnosti búrkového vetra na všetky strany počas cesty s rodinou na polnočnú ma neznechutil. Nečakala som, že tie sviatky budem tak prežívať. Dokonca aj pri písaní týchto slov cítim, ako sa mi oči podozrivo zahmlievajú.

Tí z Vás, ktorí sa občas dostanú na fejsbukovú stránku blogu vedia, že vo veci nášho príjazdu do Poľska sa v istom momente objavili otázniky. MN. náhle v polovici decembra dostala angínu. A o tri dni nato kiahne. Vedeli sme skoro na 100%, že kiahne čakajú aj DJ. A čo prinesie angína, to bolo otázne. Mali sme 1,5 týždňa na to, aby sa prvá vlna chorôb prevalila. Podarilo sa nám trochu zlepšiť zdravotný stav a 21.12. sme prišli do Poľska.

Uľavilo mi, pocítila som šťastie, ale nielen to. Pretože tie všetky kotrmelce so zdravím mi opäť priviedli na myseľ nepokoj, ktorý vo mne vzbudzuje budúcnosť. Nepokoj spojený s ladením poľskej a slovenskej reality. Nepokoj súvisiaci s našim cestovaním, ako to s ním bude v spojení so školou detí, so zapúšťaním koreňov kdekoľvek.

Čím dlhšie sme s M. spolu, tým viac si uvedomujem, aký náročný je náš spoločný život.

Prežívanie takých udalostí ako sú Vianoce v súlade s inou tradíciou a kultúrou pre mňa vôbec nie je také ľahké. Viete, môj starý otec bol v posledných rokoch života veľmi chorý, jeho pamäť zničila Alzheimerova choroba. A keď už nepoznal ani svojich najbližších, pamätal si veľmi dobre ešte dve veci: slová modlitby Otče náš a texty poľských kolied. Mám v pamäti ukotvený obraz starého otca ako s nami z posledných síl spieva koledy vždy, keď si sadám k poľskému či slovenskému vianočnému stolu. Všetky tie sviatočné symboly, ktoré tak dobre poznám z detstva a ktoré na Slovensku nemáme, naberajú celkom iný význam a väčšiu hĺbku. Cítim, ako som silno zakorenená v poľskej tradícii. 

Ale aby to nebolo také pesimistické :)...

Tie sviatky mi tiež ukázali, aký výnimočný je náš spoločný život. Každý deň pracujeme na tom, aby sme z dvoch realít vytvorili jednu spoločnú. Každý deň pracujeme na tom, aby sme naše deti vychovávali v celistvom prostredí, aby boli presvedčené o tom, že to všetko, v čom žijú, je úplne normálne a dobré, hoci možno trochu iné od toho, čo pozná väčšina ich kamarátov. Vidím, koľko sme už spolu vytvorili spoločných tradícií, ako sa sama dobre cítim v tej poľsko-slovenskej omáčke. Je úžasné, akí sú naši blízki, ktorí sami od seba chcú spievať koledy v tom druhom jazyku (o rok musím konečne pripraviť poriadny poľsko-slovenský spevník! :)), a pýtajú sa, pýtajú a pýtajú. Chcú pochopiť, chcú spoznať, chcú sa priblížiť nášmu prežívaniu. Máme veľké šťastie, že dostávame takú podporu. A máme veľké šťastie, že máme seba. S našou Vianočnou Gwiazdkou a Gwiazdkovymi Vianocami, s kaprom v zelenine a pstruhom v aspiku alebo smaženou treskou so zemiakovým šalátom, s barščom alebo kapustnicou na smotane, s Gwiazdorom či Ježiškom, ktorí prinášajú darčeky, s oplátkou na vzájomné vinšovanie alebo oplátkou s medom a cesnakom :)... Mohla by som toho ešte viac napísať...

A keď tak o tom všetkom premýšľam, cítim akosi menej toho nepokoja :). Čo z toho, že DJ. má kiahne, čo z toho, že ja mám angínu, čo z toho, že M. ledva hovorí a iba MN. je viac-menej zdravá. Stále máme jeden druhého. Rok 2018 iste neprinesie menej problémov a starostí, ale to nie jen dôležité. Lebo aj tak bude skvelý. Lebo u nás doma budú aj naďalej znieť poľské aj slovenské rozhovory, poľské i slovenské pišťanie detí. Budeme čítať poľské i slovenské knižky, pozerať poľské aj slovenské filmy. Na balkóne bude neraz visieť poľská aj slovenská vlajka, pri stole budeme rozoberať nejeden poľský a slovenský spor. Pred očami sa nám niekoľkokrát mihne poľský aj slovenský hraničný stĺp a na tachometre auta bude o niekoľko tisíc kilometrov viac. To je naše bohatstvo. To je náš poľsko-slovenský život. 

czwartek, 30 listopada 2017

Dowód tożsamości / Preukaz totožnosti

Kurczę, listopad to taki miesiąc, że albo nudzę o rodzinie (bo urodziny młodej), albo o patriotyzmie (bo święta 11 i 17 listopada). No ale znacie mnie – myślę o sobie: patriotka, uznaję patriotyzm za konkretną wartość i chcę to moje postrzeganie patriotyzmu przekazać jakoś moim dzieciom. Brzmi straszliwie konserwatywnie ;). A może nie?

Bo co to jest ten patriotyzm według mnie? Dla mnie to duma narodowa, świadomość mocnych i słabych stron własnego kraju, znajomość państwa pod kątem historii, języka, kultury, geografii, czy zwyczajów. Oczywiście nie wszystko na poziomie ultrazaawansowanym ;). Ale uwaga, uwaga – to nie poczucie bycia lepszym, bardziej wyjątkowym, mającym większe prawo do czegokolwiek. To po prostu świadomość swojej odrębności narodowej na tle innych nacji, poczucie tożsamości.

Jak to realizuję w praktyce? Lubię rozmawiać o swoim kraju, głosuję w wyborach, chętnie poznaję nowe miejsca (choć ostatnio o to dużo trudniej, przyznaję), czytam polską literaturę, promuję polskie produkty, serwuję polskie dania (albo zachęcam M., żeby ugotował coś polskiego, bo to on jest u nas mistrzem kuchni :D), dzielę się polskimi tradycjami ze słowacką rodziną, dbam o dobre imię mojego kraju (pamiętacie jeszcze tę akcję? :))…

A co przekazuję dzieciom? W święta narodowe wywieszamy flagi, zarówno polską, jak i słowacką, wyjaśniamy dzieciom tradycje, opowiadamy o dziejach naszych krajów. Zabieramy dzieci na wybory (bo nie mamy, co z nimi zrobić w tym czasie :P), zwiedzają z nami różne zakątki Polski i Słowacji, uczą się piosenek ludowych…

Lubię też patriotyzm odświętny, kolorowy, radosny. 11 listopada dziewczyny u nas w domu były w spódnicach, chłopaki w koszulach. MN. miała przypięty do bluzki kotylion z orzełkiem i urzekło mnie, jak na zakupach w jednej hali targowej poprosiła o przypięcie go do swetra, żeby było dobrze widać :). Ostatnio złapała też fazę na Mazurka Dąbrowskiego (to chyba przez babcię), więc śpiewałyśmy go w kółko i musiałam na bieżąco wyszukiwać w internecie szczegółowe informacje o wszystkich zasłużonych żołnierzach wymienionych w hymnie ;). Mnie to cieszy, bo z polskością nie musi się wiązać tylko martyrologia czy mesjanizm. Polskość może być wesoła, barwna, żywa. We wszystkim potrzebne jest zachowanie równowagi.

Mam też jednak świadomość, że sytuacja mojej rodziny jest specyficzna. My nie jesteśmy jednorodni. W naszych dzieciach spajają się dwie kultury, dwie narodowości. To jeszcze większe wyzwanie, jeszcze większa potrzeba wzajemnej otwartości, ale i dumy z tej swojej cząstki, przy wielkim szacunku dla drugiej strony. Ostatnio w rozmowie ze znajomą Polką, również mieszkającą na Słowacji, padło stwierdzenie, że Polacy bardzo mocno trzymają się swojej polskości i często wiąże się to z przekonaniem, że polskie równa się lepsze. Coś w tym jest. Bo w mojej sytuacji muszę zawsze wyważyć dwie równoważne racje, znaleźć pomost pomiędzy dwiema równie cennymi i wartościowymi kulturami i widzę, jakie to nieraz dla mnie trudne. A przecież niezbędne w moim polsko-słowackim życiu i tak po prostu – choćby z tego względu, że żyję za granicą.

Na koniec jeszcze jedna refleksja związana z tematem. W listopadzie pierwszy raz wyjechaliśmy gdzieś na weekend bez dzieci. Wielkie wydarzenie, ale nie o tym chcę tu teraz pisać ;). Polecieliśmy do Edynburga. To, co nas tam uderzyło, to mnogość polskich sklepów z napisami niemal wyłącznie w języku polskim. Nawet w wyniku różnych wydarzeń wylądowaliśmy jednego wieczora w polskiej restauracji, z menu w języku polskim, serwującej polskie dania, z polskimi pracownikami. Zaskoczyło nas to, a jednocześnie dało do myślenia i skłoniło do dłuższej dyskusji na temat patriotyzmu i dbania o swoją tożsamość narodową, przebywając za granicą. Czy z cząstki siebie trzeba zrezygnować? Jeśli nie, to jak inaczej zaakceptować tę nową kulturę, w której się znajdzie? Czy zostajemy czegoś pozbawieni, czy przeciwnie – ubogaceni?

Myślę, że umiem sobie odpowiedzieć na te pytania. Jednocześnie wiele różnych kwestii stale we mnie dojrzewa, staję przed nowymi trudnościami i muszę na nowo znajdywać w sobie rozwiązania. Nie chcę nikomu dawać moich odpowiedzi, ale wiem jedno – ważne, by mieć jasno określony kierunek, w jakim się zmierza. Wtedy jest szansa, że nie zgubimy po drodze siebie – i swojej tożsamości.

Nasi mali patrioci 11 listopada

Sklep polski w Edynburgu - na drzwiach odręczne napisy w języku polskim

Restauracja polska w Edynburgu



Ech, november je taký mesiac, v ktorom sa rozpisujem alebo o rodine (lebo malá má narodeniny) alebo o vlastenectve (lebo sú sviatky 11. a 17. novembra). No ale poznáte ma – vnímam sa takto: vlastenka, uznávam vlastenectvo za konkrétnu hodnotu a chcem to moje chápanie vlastenectva nejakým spôsobom odovzdať svojim deťom. Znie to strašne konzervatívne ;). Či nie?

Lebo čo to je to vlastenectvo podľa mňa? Podľa mňa je to národná hrdosť, vedomie o silných i slabých stránkach svojej krajiny, znalosť histórie, jazyka, kultúry, geografie či zvykov krajiny. Samozrejme, nie všetko na super pokročilej úrovni ;). Ale pozor, pozor – neznamená to, že sme lepší, výnimočnejší, že máme väčšie právo na čokoľvek. Je to jednoducho vedomie svojej národnej odlišnosti na pozadí iných národov, pocit identity.

Ako to u mňa vyzerá v praxi? Rada sa rozprávam o svojej krajine, zúčastňujem sa volieb, rada poznávam nové miesta (hoci v poslednej dobe je to ťažšie, priznávam), čítam poľskú literatúru, propagujem poľské produkty, pripravujem poľské jedlá (alebo povzbudzujem M. aby pripravil niečo poľské, lebo on je u nás šéfkuchár :D), šírim informácie o poľských tradíciách v slovenskej rodine, dbám na dobré meno svojej krajiny (pamätáte si ešte túto akciu? :))...

A čo odovzdávam deťom? Počas štátnych sviatkov máme na balkóne vyvesené vlajky, vysvetľujeme deťom tradície, rozprávame sa s nimi o dejinách našich krajín. Berieme deti na voľby (lebo s nimi v tom čase nemáme čo iné urobiť :P), ukazujeme im rôzne zákutia Poľska i Slovenska, učíme ich ľudové piesne...

Mám tiež rada sviatočné vlastenectvo, farebné, radostné. 11. novembra boli u nás dievčatá v sukniach, chlapci v košeliach. MN mala k blúzke pripnutú mašľu s orlom a očarila ma, keď na nákupe v jednej tržnici požiadala, aby som jej ju pripla na sveter, aby ju bolo dobre vidno :). V poslednej dobe má tiež obdobie na poľskú hymnu (asi kvôli starkej), tak sme ju spievali dokola a musela som priebežne na internete hľadať informácie o všetkých zaslúžilých vojakoch, ktorí sú v nej spomenutí ;). Mňa to teší, pretože s poľskosťou sa nemusí spájať len martyrológia či mesiášstvo. Poľskosť môže byť veselá, farebná, živá. Vo všetkom je potrebné zachovať rovnováhu.

Som si však tiež vedomá, že situácia mojej rodiny je špecifická. Nie sme rovnakí. V našich deťoch sa spájajú dve kultúry, dve národnosti. Znamená to ešte väčšiu výzvu, ešte väčšiu potrebu vzájomnej otvorenosti, ale tiež hrdosti z tej svojej čiastky, pri veľkom rešpekte voči druhej strane. Naposledy v rozhovore s mojou známou, Poľskou bývajúcou na Slovensku, padlo, že Poliaci sa veľmi silne držia svojej poľskosti a často sa to spája s presvedčením, že to poľské je lepšie. Niečo na tom je. Lebo v mojej situácii musím vždy vyvažovať dva rovnocenné pohľady, nachádzať prepojenia medzi dvomi rovnako hodnotnými a cennými kultúrami a vidím, že je to pre mňa neraz náročné. Je to však nevyhnutné v mojom poľsko-slovenskom živote a tiež tak vo všeobecnosti – hoci z toho dôvodu, že žijem v zahraničí.

Napokon ešte jedna úvaha spojená s touto témou. V novembri sme po prvý raz vycestovali na víkend bez detí. Veľká udalosť, ale nie o tom chcem teraz písať ;). Leteli sme do Edinburghu. Zaskočil nás tam veľký počet poľských obchodov s nápismi takmer výlučne po poľsky. Dokonca sme v dôsledku rôznych okolností skončili jeden večer v poľskej reštaurácii, s poľským menu, poľskými jedlami a poľskými pracovníkmi. Prekvapilo nás to a tiež podnietilo dlhší rozhovor o vlastenectve a starostlivosti o svoju národnú identitu aj za hranicou. Treba sa vzdať časti zo seba? Ak nie, ako inak prijať novú kultúru, v ktorej sa zrazu nachádzame? O niečo nás to ochudobňuje alebo, na druhej strane, niečím obohacuje?

Myslím, že dokážem v sebe nájsť odpovede na tie otázky. Avšak veľa rôznych záležitostí vo mne stále dozrieva, stojím pred novými ťažkosťami a musím v sebe nanovo hľadať riešenia. Nechcem nikomu podsúvať svoje odpovede, viem však jedno – je dôležité mať jasne určený smer, ktorým sa uberáme. Vtedy existuje nádej, že cestou nestratíme seba ani svoju identitu. 

wtorek, 31 października 2017

NIE pytaj o to emigranta / NEpýtaj sa na to emigranta

Emigracja to zdecydowanie niejednorodny temat. Moja bajka, bajka emigrantki społecznej, jest zupełnie inna niż bajka emigrantów ekonomicznych czy politycznych. Do tego dochodzi jeszcze kwestia czasu przebywania na emigracji, kierunku samej emigracji, czy stopnia zorganizowania w danym miejscu Polonii itd. itp. Temat rzeka. Jednak chyba każdy emigrant ma w swoim życiu zestaw żelaznych pytań/komentarzy, które słyszy z zatrważającą powtarzalnością, stwierdzeń-od-których-nie-da-się-uciec (brzmi groźnie? Ma tak brzmieć ;)). Nie zrozumcie mnie źle – zawsze staram się zakładać dobre intencje moich rozmówców (ok, uczciwie przyznaję, czasem ostro o to ze sobą walczę, ale walczę ;)). Nie ukrywam jednak, że w niektórych przypadkach zabrakło im empatii. Drodzy nieemigranci i niebędący w związkach z emigrantami, nie bójcie się, czytając ten tekst, nie wszystkie zawarte w nim przykłady za każdym razem drażnią i nie wszystkie w ten sam sposób ;). W gruncie rzeczy w większości przypadków wywołują u mnie tylko lekki uśmiech, może zabarwiony minimalną nutką ironii. Czasami jednak warto dwa razy się zastanowić, zanim wypowie się pewne stwierdzenia. Nie wszystkie kwestie nadają się na small-talk z emigrantem, warto wziąć to sobie do serca ;).

1. Gdzie jest lepiej?

To pytanie rządzi niepodzielnie wśród najczęściej zadawanych i najbardziej irytujących mnie czy M. pytań ;). No bo co się chce usłyszeć w odpowiedzi? Dla mnie? – w Polsce. Dla M.? – na Słowacji :D. Mówimy o sytuacji ekonomicznej, politycznej czy społecznej? Mówimy o sercu czy rozumie? Mówimy o naszym podejściu do emigracji czy szukamy jakiejś niemożliwej do zlokalizowania „obiektywnej prawdy”? No właśnie. To jest temat na długą dyskusję przy winie z najlepszym przyjacielem, a nie na krótką wymianę zdań z nowo poznanym człowiekiem.

2. Tęsknisz?

A jak myślisz? ;)

3. Chcesz wrócić do Polski? (w przypadku małżeństw dwunarodowych w zależności od tego, gdzie mieszkają: chcecie się wyprowadzić do swojego kraju/kraju współmałżonka?)

Czy na to pytanie można jakoś prosto odpowiedzieć? Zwykłe tak lub nie? Czasem pewnie można, ale czy to tak naprawdę wyczerpuje temat? Czy nie kryje się za tym całe mnóstwo przeróżnych okoliczności, niekoniecznie od nas zależnych? Czy wreszcie w przypadku dwunarodowych małżeństw jest to pytanie, na które można odpowiedzieć bez drugiej połówki? Mam poważne wątpliwości. Poza tym – co uświadomiła mi wczorajsza rozmowa ze znajomą na zbliżony temat – czy odpowiedź na to pytanie może być jedna przez całe życie i nie podlegać zmianie?

4. Jaki masz akcent!

To najbardziej przeze mnie znienawidzone stwierdzenie ;). Pół biedy, gdy ktoś to powie neutralnie, ale gdy ktoś to powie w stylu: „Haha, ale masz akcent, proszę, proszę, jak to śmiesznie brzmi”… nie chcecie wiedzieć, jakie myśli przechodzą mi przez głowę :D. Szczytem jest, gdy ktoś rzuca taki komentarz w kierunku mojego dwujęzycznego dziecka (dla mnie niesamowitego dziecka, które podziwiam za zasób słownictwa i zachwycającą umiejętność płynnego posługiwania się dwoma językami oraz swobodnego przełączania między nimi). Po pierwsze wierzcie mi lub nie – większość moich znajomych nie słyszy żadnego akcentu. Po drugie – na co dzień we własnym domu mówię WYŁĄCZNIE po polsku, niezależnie od tego, że przebywam na Słowacji. Po trzecie – gdy wracam do Polski po długim pobycie za granicą, zawsze przez kilka pierwszych dni mam w głowie najpierw słowackie słówka, ale ta dezorientacja szybko mija. Nie chcę tu nikogo przekonywać do tego, że nigdy nie włącza mi się obcy akcent. Oprócz różnych rzeczy w życiu jestem też muzykiem i to właśnie słuch muzyczny pomógł mi szybko opanować język słowacki, więc bardzo możliwe jest, że w naturalny sposób łapię melodię języka od mojego rozmówcy, w gruncie rzeczy uważam, że to cenna umiejętność. Tyle że takie komentarze odbieram w pewnym sensie jako jakieś podważenie mojej polskości, negowanie mojej troski o język ojczysty, oddalanie mnie od mojego kraju i swoistą ignorancję. Odbieram to tak emocjonalnie, bo na co dzień żyję za granicą i pielęgnowanie języka polskiego jest dla mnie bardzo, bardzo ważne. Jasne, że zdarza mi się poplątać czy zapomnieć jakieś słówko. Ale w takiej sytuacji oczekuję pomocy a nie wyśmiewania mnie.

Ufff, cztery krótkie przykłady, a tyle emocji :D. Ciekawa jestem, czy i wy spotkaliście się w swoim życiu na emigracji z podobnymi pytaniami. A może macie swój własny zestaw komentarzy? :) Dystans do siebie jest na pewno potrzebny, ale czasami ciężko go zachować, gdy ktoś dotyka tych najdelikatniejszych kwestii związanych z naszym życiem. Zdaję sobie sprawę, że trudno się wczuć w sytuację drugiego człowieka, której nie doświadczyliśmy na własnej skórze, a ciekawość jest cechą bardzo, bardzo ludzką. Różnimy się jednak stopniem wrażliwości i warto się czasem ugryźć w język. Mimo wszystko – nie przestawajmy ze sobą rozmawiać :).


Emigrácia rozhodne nie je jednoliata téma. Môj príbeh, príbeh sociálnej emigrantky je úplne iný ako príbehy ekonomických či politických emigrantov. Rolu tiež hrá otázka časového obdobia emigrácie, smeru emigrácie či stupňa, v akom je aktívna Polonia (spolok zahraničných Poliakov) na danom mieste. Široká téma. Každý emigrant má snáď vo svojom živote zoznam otázok/komentárov, ktoré počúva znepokojivo často, tvrdení-ktorým-sa-nedá-vyhnúť (znie to hrozivo? No môže ;)). Nepochopte ma nesprávne – vždy sa snažím predpokladať dobrý úmysel u ľudí, s ktorými sa rozprávam (ok, čestne sa priznávam, že niekedy s tým musím silne zápasiť, no ale zápasím ;)). Neukrývam však, že v niektorých prípadoch mi chýbala empatia. Drahí neemigranti a tí, ktorí nie ste vo vzťahoch s emigrantmi, nebojte sa pri čítaní tohto textu, nie všetky príklady z neho môžu podráždiť, a nie všetky rovnako ;). V zásade vo mne vo väčšine prípadov vyvolajú iba ľahký úsmev, možno prifarbený malou dávkou irónie. Niekedy však stojí za to dvakrát sa zamyslieť, kým niektoré veci povieme. Nie všetky otázky sú vhodným predmetom na small talk s emigrantom, to si treba rozhodne zapamätať ;).

1. Kde je lepšie?

Tá otázka je absolútnym vládcom medzi najčastejšie kladenými a najviac  znervózňujúcimi otázkami ;). Lebo aká by mala byť odpoveď? Pre mňa? V Poľsku. Pre M. na Slovensku :D. Hovoríme o ekonomike, politike či sociálnej situácii? Hovoríme o srdci či o rozume? Hovoríme o našom prístupe k emigrácii či hľadáme akúsi neidentifikovateľnú „objektívnu pravdu”? No práve. To je téma na dlhú diskusiu pri víne s najlepším priateľom a nie na krátky rozhovor s novým známym.

2. Je ti smutno?

A čo myslíš? ;)

3. Chceš sa vrátiť do Poľska? (v prípade dvojnárodových manželstiev v závislosti od toho, kde bývajú: chcete sa presťahovať do svojej krajiny/krajiny manžela?)

Možno na takúto otázku jednoducho odpovedať? Áno alebo nie? Niekedy možno aj áno, ale poskytuje to dostatočne dôkladnú odpoveď? Neskrýva sa za tým celé množstvo rôznych okolností, ktoré od nás nie vždy záležia? Napokon, ide v prípade dvojnárodových manželstiev o otázku, ktorú možno zodpovedať bez druhej polovičky? Vážne o tom pochybujem. Okrem toho - čo som si uvedomila pri včerajšom rozhovore so známou na podobnú tému – môže byť odpoveď na tú otázku iba jedna, a to nemenná počas celého života?

4. Aký máš prízvuk!

To je vyhlásenie, ktoré najviac neznášam ;). Nie je to ešte také zlé, keď to niekto povie neutrálne, ale keď to niekto zahlási v štýle, že „haha, ty máš ale prízvuk, ako to len smiešne znie”, nechcite vedieť, čo mi prechádza hlavou :D. Najhoršie je, keď niekto niečo také povie na adresu môjho dvojjazyčného dieťaťa (pre mňa neuveriteľného, pretože ho obdivujem za slovnú zásobu a úžasnú schopnosť plynule používať oba jazyky a bez problémov medzi nimi prepínať). Po prvé, verte mi to alebo nie, väčšina mojich známych nepočuje žiadny prízvuk. Po druhé, doma hovorím VÝLUČNE po poľsky, bez ohľadu na to, že bývam na Slovensku. Po tretie, keď sa vraciam do Poľska po dlhšom pobyte za hranicou, vždy mi v prvých dňoch prichádzajú na um najprv slovenské slovíčka, ale tá dezorientácia sa rýchlo vytráca. Nechcem nikoho presviedčať o tom, že sa mi nikdy nezapne cudzí prízvuk. Okrem iných vecí v živote som aj hudobníčka, a práve hudobný sluch mi pomohol pri rýchlejšom zvládnutí slovenčiny, takže je dosť možné, že úplne prirodzene preberám jazykovú melódiu osoby, s ktorou sa práve rozprávam, čo v zásade považujem za cennú schopnosť.  Lenže takéto komentáre rozumiem ako isté spochybnenie svojej poľskosti, negovanie mojej starostlivosti o materinský jazyk,  postavenie bariéry medzi mňa a moju krajinu a v istom zmysle ignoranciu. Vnímam to tak citlivo, pretože žijem svoj život za hranicou a starostlivosť o poľský jazyk je pre mňa veľmi, veľmi dôležitá. Jasné, že sa mi podarí občas niečo popliesť či zabudnúť nejaké slovíčko. Ale v takej situácii očakávam pomoc a nie posmech.

Ufff, štyri krátke príklady a toľko emócií :D. Som zvedavá, či ste sa tiež vo svojom živote emigrantov stretli s podobnými otázkami. Možno máte svoju vlastnú sadu komentárov? :) Odstup je naisto potrebný, ale niekedy je ťažké ho zachovať, najmä keď sa niekto dotýka tých najcitlivejších vecí spojených s našim životom. Uvedomujem si, že je náročné vcítiť sa do situácie druhého človeka, ktorú nepoznáme vo vlastnom živote, no a zvedavosť je veľmi, veľmi ľudská vlastnosť. Líšime sa však stupňom citlivosti a niekedy je dobré zahryznúť si do jazyka. Hlavne však – neprestaňme spolu rozprávať :). 

sobota, 30 września 2017

Słowacja, jakiej nie znoszę / Slovensko aké neznášam

Lubię Słowację. Akceptuję jej małe przywary, różne słabości, czy śmiesznostki, bo małżeństwo z M. pozwoliło mi ją lepiej zrozumieć, poznać od środka, a nie tylko od zewnątrz. Bronię jej w Polsce przed stereotypami, wyjaśniam niuanse. Tyle że ta moja Słowacja to Słowacja ludzi i miejsc. Ludzi – Słowaków, z ich specyficznymi cechami charakteru, sposobem nawiązywania i budowania relacji, zainteresowaniami i sposobami wyrażania siebie; miejsc – ziemi słowackiej, z pięknymi miastami, wsiami, zabytkami, przyrodą. Ale istnieje jeszcze Słowacja-państwo, z całą tą swoją machiną administracyjną, biurokracją, polityką. I to już moja Słowacja do końca nie jest. To jest Słowacja, która mnie wkurza, Słowacja obca, Słowacja, która mnie nie chce.

Na wiosnę, po 5 latach od pierwszego zgłoszenia w Nitrze, moje pozwolenie na pobyt na Słowacji straciło ważność. Tym samym utraciłam dokument ze słowackim numerem PESEL, a to pociągało za sobą pewne komplikacje. Nie ulegało wątpliwości, że trzeba znowu pozałatwiać wszystkie formalności. Tyle że sama myśl o wybraniu się na Policję ds. Obcokrajowców w Bratysławie, o której słyszałam sporo złego, wywoływała we mnie ból brzucha. Mało przystępne godziny otwarcia, gigantyczne kolejki, ustawiane listy… Zresztą, nawet wujek Google to wiedział, bo gdy sprawdzałam adres policji na mapie, wyświetliła mi się recenzja miejsca – niecałe 2 gwiazdki ;). To nie nastrajało zbyt pozytywnie, tym bardziej, że mamy w domu małe dzieci, a ja za nic nie chciałam tam iść sama. Trzeba więc było zorganizować jakąś opiekę nad naszymi Słowianami, a M. został oddelegowany do przygotowania wszystkich dokumentów (o tych dokumentach napiszę jeszcze w „Rada pomaga” dla wszystkich tych, którzy znajdą się w podobnej sytuacji).

I co? I zderzył się ze ścianą ;). Policja ds. Obcokrajowców w Bratysławie mówiła jedno, Policja ds. Obcokrajowców w Nitrze mówiła coś zupełnie innego. Skończyło się na tym, że M. skontaktował się z Międzynarodową Organizacją ds. Migracji IOM i dopiero oni mu pomogli. Super, prawda? Jednak to wcale nie jest najmocniejsza część całej historii. Najlepsze zaczęło się wtedy, gdy wybraliśmy się w końcu na policję.

Był początek sierpnia, wróciliśmy dopiero co z Polski, specjalnie na ten „dzień załatwiania” przyjechała do dzieciaków moja szwagierka (i miała czas tylko od 8:00 do 14:00 – bo przecież spokojnie się ze wszystkim wyrobimy w tym czasie). Oddział policji czynny od 7:30, więc M. wyszedł dzielnie z domu o 6:30. Czy był pierwszy? Hm, ósmy… Ale za to miał pierwszy numer jako obywatel Unii Europejskiej, więc nasze szanse wzrosły. Dobiegłam o 8:20 wystraszona, że nie zdążę i… poczekaliśmy jeszcze do 9:15. Dla M. marne 3 godziny z numerem 001… Czy to jakiś problem?

Najważniejsze jednak, że weszliśmy do środka. A tam? 7 stanowisk, z czego czynne 3. Z 3 pań policjantek płynnie językiem angielskim posługiwała się jedna… Nie mieliśmy jednak głowy do zajmowania się tym, co wokół nas, byliśmy skoncentrowani na załatwieniu swojego „problemu” (no właśnie, najgorsze, że coś, co powinno być drobiazgiem, formalnością, człowiek rozpatruje nagle w kategorii wielkiego problemu). Przedłożyliśmy dokumenty, powiedzieliśmy, co i jak, i… Okazało się, że przynieśliśmy niewłaściwy akt własności - na ziemię, na której stoi blok, a nie na samo mieszkanie. Słupek mojej nerwowości podskoczył wyraźnie w górę. Co teraz? Nie można było złożyć wniosku o przedłużenie pobytu, nie mieliśmy potrzebnego dokumentu, a zegar tykał. Na szczęście trafiliśmy na życzliwych ludzi – gdy panie policjantki usłyszały, że mamy opiekę do dzieci załatwioną tylko do 14:00, pozwoliły nam wrócić, gdy zdobędziemy brakujący dokument, i wejść tylnymi drzwiami. Kamień z serca…

Tyle że to wcale nie był koniec naszych problemów, bo ten nieszczęsny akt własności wydawano od ręki tylko w jednym miejscu w Bratysławie – w urzędzie powiatowym w Ružinovie, oddalonym od nas o  kilka kilometrów. Popędziliśmy do domu. M. wsiadł w samochód i pojechał do urzędu, ja odmierzałam czas. Dzięki Bogu załatwił wszystko w ekspresowym tempie i już po godzinie i 15 minutach od wyjścia z budynku policji, weszliśmy do niego ponownie. Była godzina 10:45, oddział był otwarty od ponad 3 godzin, do przerwy obiadowej pozostawało trochę ponad godzinę, akurat trwało obsługiwanie numeru 002 UE…

Gdy nadeszła nasza kolej, wydawało się, że tym razem już naprawdę wszystko musi być dobrze. Tyle, że nie było. Staliśmy przy tym nieszczęsnym policyjnym okienku do 12:00. Pozamykano już budynek ze względu na przerwę obiadową, a my jeszcze czekaliśmy. Ponad godzinę i 15 minut. Trafiliśmy na policjantkę, która się przyuczała, ale nie to stanowiło problem. Największy problem stanowił durny, idiotyczny, niedziałający prawidłowo system komputerowy, z którym panie policjantki dosłownie walczyły i próbowały obejść jego utrudnienia i nielogiczności wszystkimi możliwymi sposobami. Mój przypadek przerósł system tylko dlatego, że oprócz przedłużenia prawa do pobytu zmieniałam też adres zamieszkania. Istny koszmar. Stałam przy tym okienku i było mi najzwyczajniej szkoda policjantek, które musiały pracować w takim oddziale i za pomocą takich narzędzi. W tym miejscu muszę jasno napisać, że były naprawdę wspaniałe – chętne do pomocy, życzliwe, rozumiejące. Tyle że całkowicie bezradne w obliczu absurdów słowackiej biurokracji. Gdy odchodziliśmy z M. o tej 12:00, nie było do końca wiadomo, czy system przyjął nasz wniosek. Byliśmy umówieni, że w razie czego panie policjantki do nas zadzwonią. Na szczęście nie zadzwoniły…

Czekając tam bezczynnie ponad godzinę, miałam okazję przysłuchiwać się sprawom innych petentów i u nich wcale nie było lepiej. Przyszedł pan, który mówił bardzo marnie po słowacku, ale bardzo się starał. Został okradziony, potrzebował nowy dokument pobytu, ale na zwykłej policji nie chciano mu wydać potwierdzenia o kradzieży. A bez tego potwierdzenia na policji ds. obcokrajowców nie mógł nic zrobić… Policjantki doradzały mu, czego ma zażądać na zwykłej policji, żeby nie mogli mu odmówić (!). A potem czekał go oczywiście powrót na oddział ds. obcokrajowców i ponowne stanie w długiej kolejce. Odbijano go sobie niczym piłeczkę pingpongową… Przyszła pani, Angielka, dopiero składała wniosek o pobyt. Ale żeby go złożyć, potrzebowała notarialnego potwierdzenia podpisu właściciela mieszkania, które wynajmowała. Tzn. że ten właściciel musiał się osobiście udać do notariusza, potwierdzić swój podpis, a potem jeszcze wysłać go swojej lokatorce pocztą, bo nie mieszkał w BA. Kto w takiej sytuacji chciałby wynajmować mieszkanie obcokrajowcom?...

Jeszcze teraz zżymam się na myśl o tych wszystkich przypadkach. A przecież cały czas piszę tylko o obywatelach Unii Europejskiej, bo ludzie spoza Unii często muszą spędzać całą noc przed budynkiem policji, żeby w ogóle mieć szansę załapać się do kolejki… Prawdziwy koszmar, brak szacunku dla człowieka, totalnie nieludzkie traktowanie. Najgorsze, że nikt z tym nic nie robi.

Za podsumowanie mojej relacji niech posłuży krótka wymiana zdań z przełożoną policjantek, która miała miejsce, gdy już wychodziłam z budynku:
Ja: „Chyba już naprawdę muszę sobie wyrobić to obywatelstwo słowackie.”
Pani policjantka (całkowicie szczerze i ze swoistą rezygnacją w głosie): „Koniecznie. Żeby nie musiała pani stać w tych straszliwych kolejkach i przechodzić tego wszystkiego.”




Mám rada Slovensko. Akceptujem jeho malé zlozvyky, rôzne slabôstky či smiešnosti, pretože manželstvo s M. mi umožnilo lepšie mu porozumieť zvnútra, nielen zvonka. Bránim ho v Poľsku pred stereotypmi, vysvetľujem nuansy. Lenže to moje Slovensko, to je Slovensko ľudí a miest. Ľudí – Slovákov s ich špecifickými vlastnosťami, spôsobom nadväzovania a budovania vzťahov, záujmami a spôsobmi, akými sa navonok prejavujú; miest – slovenskej krajiny s krásnymi mestami, dedinami, pamiatkami, prírodou. Ale existuje ešte iné Slovensko – štát, s celou tou svojou administratívnou mašinériou, byrokraciou, politikou. A to už moje Slovensko tak celkom nie je. To je Slovensko, ktoré ma hnevá, Slovensko cudzie, Slovensko, ktoré ma nechce.

Na jar, po 5 rokoch od prvého prihlásenia v Nitre stratil platnosť môj pobyt na Slovensku. Tým pádom prestal byť platný môj dokument so slovenským rodným číslom, čo so sebou nieslo isté komplikácie. Nebolo pochýb, že treba znovu vybaviť všetky formality. Avšak už myšlienka na to, že treba ísť na Cudzineckú políciu v Bratislave, o ktorej som počula toľko zlých vecí, vo mne vyvolávala bruchabôľ. Málo prístupné otváracie hodiny, obrovské rady, podohadované zoznamy... Koniec koncov, už aj pán Google to vedel, pretože, keď som skontrolovala adresu polície na mape, zobrazila sa mi recenzia miesta – necelé 2 hviezdičky ;). To mi nepridalo na dobrej nálade, tým viac, že máme doma malé deti a ja som tam ani za nič nechcela ísť sama. Bolo teda potrebné zohnať opateru k našim Slovanom a M. som delegovala, aby pripravil všetky dokumenty (o tých dokumentoch ešte napíšem v „Rada pomaga” pre všetkých, ktorí sa ocitnú v podobnej situácii).

A čo? A narazil ;). Cudzinecká polícia v Bratislave vravela jedno, Cudzinecká polícia v Nitre niečo celkom iné. Skončilo sa to tak, že M. sa skontaktoval s Medzinárodnou organizáciou pre migráciu IOM a až oni mu pomohli. Super, nie? To však stále nie je najsilnejšia časť celého príbehu. To najlepšie sa začalo, keď sme sa napokon vybrali na políciu.

Bol začiatok augusta, práve sme sa vrátili z Poľska, na ten deň vybavovania prišla k deťom špeciálne moja švagriná (a mala čas iba od 8 do 14 – pretože veď dovtedy určite všetko v pohode stihneme). Oddelenie polície fungovalo od 7:30 a tak M. udatne odišiel už o 6:30. Bol prvý? Hmm.. ôsmy. Ale zato mal prvé číslo ako občan Európskej Únie, a teda naše šance sa zvýšili. Dobehla som o 8:20, vystrašená, že nestihnem a... počkali sme ešte do 9:15. Pre M. len 3 hodiny s číslom 001... Problém?

Najdôležitejšie však bolo, že sme sa dostali dnu. A tam? 7 pracovísk, z čoho fungovali 3. Z 3 policajtiek hovorila plynule anglicky jedna... Nezaoberali sme sa však tým, čo sa dialo naokolo nás, sústredili sme sa na vybavenie svojho problému (no práve, najhoršie je to, že niečo, čo by malo byť drobnosťou, formalitou, začne človek vnímať ako veľký problém). Predložili sme dokumenty, povedali čo a ako a... Ukázalo sa, že sme priniesli nesprávny list vlastníctva – na pozemok, na ktorom stojí činžiak a nie na byt. Úroveň mojej nervozity sa výrazne zvýšila. Čo teraz? Nemohli sme predložiť žiadosť o predĺženie pobytu, nemali sme potrebný dokument a čas bežal. Našťastie sme natrafili na žičlivých ľudí – keď panie policajtky počuli, že máme opateru k deťom vybavenú do 14, dovolili nám vrátiť sa po získaní správneho dokumentu a vojsť zadnými dverami. Spadol nám kameň zo srdca...

To však vôbec nebol koniec našim problémom, pretože ten nešťastný list vlastníctva na počkanie vydáva iba jedno miesto v Bratislave – okresný úrad v Ružinove, ktorý je od nás niekoľko kilometrov vzdialený. Poponáhľali sme sa domov. M. sadol do auta a odišiel na úrad, ja som kontrolovala čas. Vďakabohu, vybavil všetko expresne a už po 75 minútach od odchodu z polície sme tam boli znovu. Bolo 10:45, polícia bola otvorená už vyše 3 hodiny, do obedovej prestávky zostávalo niečo vyše hodiny, práve sa venovali číslu 002 z Európskej únie...

Keď sme sa dostali na rad, zdalo sa, že teraz už naozaj všetko musí byť v poriadku. Ale nebolo. Stáli sme pri tom nešťastnom okienku do 12:00. Zavreli už celú budovu kvôli obednej prestávke, ale my sme čakali. Vyše 75 minút. Natrafili sme na policajtku, ktorá sa priúčala, ale to nebol ten problém. Najväčším problémom bol hlúpy, idiotský, nesprávne fungujúci počítačový systém, s ktorým panie policajtky doslova bojovali a skúšali obísť jeho komplikácie a nelogické stránky všetkými možnými spôsobmi. Môj prípad bol takým orieškom pre systém preto, že okrem predĺženia práva na pobyt som tiež zmenila adresu trvalého pobytu. No niečo hrozné. Stála som pri tom okienku a bolo mi ľúto policajtiek, ktoré museli pracovať na takom oddelení, pomocou takých nástrojov. Tu musím výrazne povedať, že boli skutočne skvelé – nápomocné, žičlivé, chápavé. Avšak úplne bezradné zoči-voči absurditám slovenskej byrokracie. Keď sme o tej 12 s M. odchádzali, nebolo vôbec jasné, či systém prijal našu žiadosť. Dohodli sme sa, že v prípade potreby nám panie policajtky zatelefonujú. Našťastie, nezatelefonovali...

Pri tom viac ako hodinovom neaktívnom čakaní som sa mohla započúvať do záležitostí iných stránok, s ktorými to vôbec nebolo lepšie. Prišiel pán, ktorý hovoril veľmi slabo po slovensky, ale veľmi sa snažil. Okradli ho, potreboval nový pobytový dokument, ale na policajnej stanici mu nechceli vydať potvrdenie o krádeži. A bez toho potvrdenia mu na cudzineckej polícii nemohli nijako pomôcť... Policajtky mu poradili, čo má povedať na policajnej stanici, aby ho opäť neodmietli (!). Potom naňho opäť čakal návrat na cudzineckú políciu a státie v dlhom rade. Pohadzovali si ho ako pingpongovú loptičku... Prišla jedna pani, Angličanka, podávala žiadosť o pobyt. Ale aby ju mohla predložiť, musela ma notársky overený podpis vlastníka bytu, ktorý si prenajímala. To znamená, že ten vlastník musel ísť k notárovi, tam si nechať potvrdiť svoj podpis a dokument poslať nájomníčke poštou, pretože nebýval v BA. Kto by v takej situácii chcel prenajímať byt cudzincom?...

Ešte teraz sa hnevám pri myšlienke na všetky tie prípady. A predsa celý čas ide iba o občanov Európskej únie, pretože ľudia spoza Únie musia často stráviť pred budovou polície celú noc, aby sa vôbec dostali na rad… Naozajstná nočná mora, chýbajúca úcta k človeku, totálne neľudské zaobchádzanie. Najhoršie je to, že s tým nikto nič nerobí.

Ako záver z mojej skúsenosti nech poslúži krátky rozhovor s vedúcou policajtiek, ktorý sa odohral, keď som odchádzala z budovy:
Ja: „Už si snáď naozaj musím vybaviť to slovenské občianstvo.”
Pani policajtka (úplne úprimne a s istou odovzdanosťou v hlase): „Určite tak urobte. Aby ste zas nemuseli stáť v tých strašných radoch a opäť cez to všetko prechádzať.”

czwartek, 31 sierpnia 2017

Kiepskie geny / Nedobré gény

Siedzę na balkonie, wygrzewam się w ostatnich promieniach słońca i znowu nachodzą mnie te same wątpliwości, co zwykle. Mi chyba brakuje jakiegoś genu. Genu wiecznej szczęśliwości ;). Albo chociaż genu: „Za granicą też jest dobrze” ;). Dopadnie mnie to cholerstwo, ta polskość okrutna, i ściska, i nie chce puścić… Ta nostalgia, ta tęsknota, ta niezgoda na rozstanie. To naprawdę nie był przypadek, że na moim ślubie z M., czytałam po słowacku czytanie z Księgi Rut: „Gdzie ty pójdziesz, tam ja pójdę, gdzie ty zamieszkasz, tam ja zamieszkam…” (Rt 1, 16). O akceptację tego „naszego domu” tu, na Słowacji, muszę nieraz mocno ze sobą walczyć. Jednocześnie jestem głęboko przekonana, że dom jest tam, gdzie jesteśmy razem z M. i z dzieciakami.

Decydując się na kolejną przeprowadzkę, wtedy, w 2015 roku, daliśmy sobie z M. 2 lata. 2 lata życia w Bratysławie, a potem weryfikacja tej decyzji. I ponowne postawienie sobie pytania, czy dajemy radę, czy jesteśmy szczęśliwi, czy umiemy żyć razem właśnie tam.
2 lata miną we wrześniu. Weryfikacja? Jeśli fakt, że nasza córka zaczyna we wrześniu przedszkole tu, w BA, można uznać, za jej element, to może jakaś nastąpiła. Ale gdzieś poza nami, w wartkim nurcie naszego życia. Czy czuję się z tym dobrze? Gdyby nie wczorajsze wspominanie przy winie kilku kamieni milowych naszego wspólnego życia, mogłabym w ogóle o tym nie pomyśleć… Pech jednak chce, że myślę ;). A gdy myślę, to znowu dotyka mnie to okropne rozdarcie. Ta potrzeba zapuszczenia gdzieś korzeni i niechęć przed uczynieniem tego tu, gdzie jestem. Nie chcę pisać „niemożność”, bo na szczęście niektóre rzeczy dzieją się same (mój teść pewnie jak zwykle stwierdziłby, że za dużo myślę ;)).

I tak np. na wiosnę znaleźliśmy „swój” kościół. Chodziliśmy gdzieś na msze, byliśmy coraz bardziej niespokojni i postanowiliśmy coś zmienić. Tak trafiliśmy do małego kościółka z cudownymi mszami dla dzieci, po których dzieciaki wybiegają na przykościelne boisko pograć w piłkę :). Zostaliśmy. Po niedzielnych mszach można nas zawsze spotkać w kawiarni z najcudowniejszymi ciastami w całej Bratysławie (gorąco Wam wszystkim polecam – Zeppelin na ulicy Sedlarskiej ze swoim własnym zapleczem cukierniczym). I co się tam stało na krótko przed wakacjami? Jedna pracowniczka nas zapamiętała i witała już jak swoich :). Niby drobiazg, ale gdy pomyślę sobie, że w tej wielkiej Bratysławie jest kawiarnia, w której nie jestem anonimowa i ktoś mnie wita ciepłym uśmiechem i miłym słowem, czuję się tak bardzo u siebie.

Najlepsze (i najtrudniejsze!) jest to, że tęskniłam już za tym. Po długich (cudownych) tygodniach wakacyjnych u moich rodziców i teściów tak bardzo chciałam być już w domu, z M. W domu w Bratysławie. Chciałam już wybrać się po świeże warzywa do Starej Tržnicy, chciałam zajrzeć do naszych sióstr zakonnych, chciałam zjeść pyszne ciasto w Zeppelinie, chciałam pospacerować po Sadzie Janka Krala…

No cóż, nie da się ukryć, że to nie jest czarno-biała historia ;). A mi naprawdę musi brakować jakiegoś genu ;). Gdy podnoszę wzrok, sięgam daleko za horyzont, do mojego kochanego Bałtyku, do mojej kochanej Polski. Ale przecież wszystko, co kocham, jest właśnie tu, w moim domu w Bratysławie. Słyszę właśnie przez szybę, jak hałasuje w salonie…


Sedím na balkóne, vyhrievam sa v ostatných lúčoch slnka a znovu na mňa prichádzajú tie isté pochybnosti ako zvyčajne. Asi mi chýba nejaký gén. Gén večného šťastia ;). Alebo aspoň gén „V zahraničí je tiež dobre” ;). Chytí ma tá potvora, tá ukrutná poľskosť, a stíska, nechce pustiť... Tá nostalgia, ten smútok, ten nesúhlas s rozchodom. Skutočne v tom nebola náhoda, že som počas sobáša s M. čítala po slovensky čítanie z knihy Rút: „Kde pôjdeš ty, pôjdem aj ja, kde sa zdržíš, zdržím sa aj ja...” (Rt 1, 16). O akceptovanie tohto nášho domova, tu na Slovensku, musím so sebou neraz silne bojovať. Zároveň som hlboko presvedčená o tom, že domov je tam, kde sme spolu s M. a deťmi.

Pri rozhodovaní o ďalšom sťahovaní, vtedy v roku 2015, sme si s M. dali dva roky. Dva roky v Bratislave, a následne zhodnotenie toho rozhodnutia. A znova s otázkou, či si poradíme, či sme šťastní, či vieme spolu žiť práve tam. Dva roky sa skončia v septembri. Zhodnotenie? Ak skutočnosť, že naša dcérka nastupuje v septembri do škôlky tu, v Bratislave, možno považovať za jeho prvok, možno už k nejakému došlo. Ale niekde mimo nás, v rýchlom prúde nášho života. Je mi s tým dobre? Keby sme včera pri víne nespomínali niekoľko míľnikov nášho života, možno by mi to ani neprišlo na um... Nanešťastie jednak prišlo ;). A keď o tom premýšľam, znova cítim ten hrozný rozkol. Tú potrebu zapustiť niekde korene a nechuť urobiť to tu, kde práve som. Nechcem písať „nemožnosť”, lebo našťastie, niektoré veci sa dejú samé (môj svokor by iste ako zvyčajne povedal, že priveľa premýšľam ;)).

A tak sme napr. na jar našli „svoj” kostol. Chodili sme niekam predtým, boli sme čoraz nespokojnejší a rozhodli sme sa to zmeniť. Tak sme našli malý kostolík s úžasnými omšami pre deti, po ktorých deti vybehnú na ihrisko pri kostole pohrať sa s loptou :). Zostali sme. Po nedeľných omšiach nás možno vždy stretnúť v kaviarni s najlepšími koláčikmi v celej Bratislave (všetkým srdečne odporúčam – Zeppelin na Sedlárskej ulici, so svojimi vlastnými cukrárskymi výrobkami). A čo sa tam stalo krátko pred prázdninami? Jedna predavačka si nás zapamätala a vítala ako svojich :). Možno je to len maličkosť, ale keď si pomyslím, že v tej veľkej Bratislave je kaviareň, kde už nie som anonymná a niekto ma víta teplým úsmevom a milým slovom, cítim sa ako doma.

Najlepšie (a najťažšie!) je to, že mi to už chýbalo. Po dlhých (skvelých) prázdninových týždňoch u mojich rodičov a svokrovcov som už veľmi chcela byť doma, s M. Doma v Bratislave. Chcela som sa vybrať po čerstvú zeleninu do Starej tržnice, chcela som stretnúť naše rehoľné sestry, chcela som zjesť výborný koláč v Zeppeline, chcela som sa poprechádzať po Sade Janka Kráľa...

No nič, bezpochyby to nie je čierno-biely príbeh ;). A mne naozaj musí chýbať nejaký gén ;). Keď zdvihnem zrak, hľadím ďaleko za horizont, k môjmu milovanému Baltiku, k môjmu milovanému Poľsku. Jednako však všetko, čo milujem, je práve tu, v mojom domove v Bratislave. Počujem práve cez okno, ako robia huriavk v obývačke...

poniedziałek, 31 lipca 2017

Lipiec dobiega końca... / Júl sa končí...

Lipiec dobiega końca. Krótkie zdanie pojedyncze. Choć tak naprawdę za tym prostym zdaniem kryje się całkiem sporo emocji. Bo to mój polski lipiec, ten jedyny miesiąc w roku, który już od paru lat w całości spędzam w mojej ojczyźnie. Lipiec, w którym tegoroczna pogoda zaprezentowała nam serię swoich grymasów, nieustannie to chmurząc się, to płacząc, to lamentując w liściach drzew, z rzadka wystawiając naprawdę słoneczne oblicze, ale w trakcie każdej wycieczki udało nam się na nie trafić. Lipiec obfitujący w spotkania, wydarzenia, pełen małych radości i większych trosk, a może małych trosk i większych radości, wypełniony śmiechem i płaczem, kolorowy niczym ogród moich rodziców, na który właśnie patrzę – z najlepszymi jabłkami pod słońcem, z arcykwaśnymi porzeczkami i fantazyjnymi kwiatami. W chwili, gdy piszę te słowa, towarzyszy mi to nieprzyjemne, rozdzierające odczucie, pod którego wpływem aż się kurczę – tęsknię za moim domem w Bratysławie, cieszę się na powrót do znajomych kątów, które tworzy moja rodzina, a jednocześnie odczuwam przemożny smutek na myśl o wyjeździe z mojego domu rodzinnego, z mojego kraju, znad morza. Znacie to?

Dobrze nam było. Tęskno za M., który spędził tu z nami łącznie tylko 1,5 tygodnia, trudno, gdy dzieciaki nie radziły sobie z tą tęsknotą i dokazywały, markotnie, gdy brakowało słońca, ale jednak dobrze. Bo udało się popływać w morzu i powygrzewać choć chwilę na plaży, bo pojechaliśmy na parę wycieczek, które sprawiały, że dzieciakom otwierały się szeroko oczy ze zdumienia, a na ustach zastygał okrzyk zachwytu, bo nażarliśmy się (dosłownie!) jabłek ze starej jabłonki, posadzonej dawno temu jeszcze przez mojego śp. dziadka, w każdej postaci – musu, soku, racuchów, nadzienia w kruchych ciasteczkach (jeszcze ślinka mi cieknie na wspomnienie wszystkich przysmaków…); bo spacerowaliśmy, bawiliśmy się, jeździliśmy na rowerach, po prostu byliśmy razem… No i te zakupy z mamą, kawa z koleżanką, piwo z kuzynką :). Dobry czas.

Tegoroczny lipiec był szczególny jeszcze z jednego powodu – wydarzeń społecznych, które miały miejsce w Polsce. Możemy się oczywiście nie zgadzać co do ich oceny, ale jesteście ze mną już od tak dawna, że jestem przekonana, iż mimo różnic możecie mnie ze spokojem wysłuchać, a ja mam potrzebę i tym lipcowym przeżyciem się podzielić. Bo jestem niesamowicie dumna z bycia Polką i dumna z Polaków. W trakcie protestów, które przetoczyły się przez całą Polskę, codziennie po położeniu dzieci spać zasiadałam z rodzicami przed telewizorem i z niepokojem śledziłam rozwój wypadków. Czytałam komentarze w polskich mediach, dzięki M. byłam na bieżąco z tym, co mówią o nas media słowackie. Dużo rozmów, lektur, emocji, znaków zapytania. I ogromna ulga, gdy demokracja rozumiana jako szacunek dla głosu wszystkich stron, także mniejszości, wygrała. Gdy wygrał szacunek dla prawa. Polskie społeczeństwo wykazało się niesamowitą siłą, jednością, konsekwencją i nie dopuściło do tego, by wygrało politykierstwo, dyletantyzm, nadmierna skłonność do konfrontacji, brak autorefleksji (po obu stronach sceny politycznej). Powiem wprost: według mnie najlepsze nawet prawo przepychane w trybie ekspresowym, z błędami i bez prawdziwej dyskusji wszystkich zainteresowanych stron po prostu nie może być dobre. Śmiało nazwijcie mnie naiwną ;). Sposób, w jaki uchwalono ustawy o sądach, odbierałam jako kompromitację polskiego sejmu, a co za tym idzie – mojego państwa. Było mi wstyd za naszych reprezentantów. Ale wszystkie wydarzenia, które potem nastąpiły, na nowo przywróciły mi wiarę. Polska ma długą historię, do wielu naszych cech można się przyczepić, ale waleczności i ukochania wolności nie można nam odmówić. Widzę to tym mocniej, im dłużej mieszkam za granicą. Życie na Słowacji powoduje, że jeszcze silniej odczuwam fenomen, jakim jest polskość, czuję się częścią konkretnej zbiorowości, widzę jej konkretne cechy charakterystyczne. A za tym idą konkretne uczucia i emocje. Ale to już chyba temat na zupełnie inną dyskusję… :)

Więc w krótkim zdaniu pojedynczym: lipiec dobiega końca…

To ta jabłoń...
Júl sa končí. Krátka, holá veta. Hoci v skutočnosti sa za tou stručnou vetou skrýva dosť veľa emócií. Lebo to je môj poľský júl, ten jediný mesiac v roku, ktorý už niekoľko rokov celý trávim v mojej vlasti. Júl, v ktorom nám tohoročné počasie ukázalo celú sériu svojich grimás, tu sa mračiac, tu plačúc, inokedy zas lamentujúc v listoch stromov, iba zriedkavo so skutočne usmiatou, slnečnou tvárou, aj keď počas každého výletu sme práve na takú natrafili. Júl bohatý na stretnutia, udalosti, plný malých radostí a väčších starostí, a možno malých starostí a väčších radostí, naplnený smiechom a plačom, farebný ako záhrada mojich rodičov, na ktorú sa práve pozerám – s najlepšími jablkami pod slnkom, s riadne kyslými ríbezľami a fantastickými kvetmi. Vo chvíli, keď píšem tieto slová, ma sprevádza ten nepríjemný, srdcervúci pocit, pod vplyvom ktorého sa mi sťahuje vnútro – chýba mi môj domov v Bratislave, teším sa na návrat do známych strán, ktoré tvorí moja rodina, a zároveň cítim všemocný smútok pri myšlienke o odchode z môjho rodného domu, z mojej krajiny, od mora. Poznáte to?

Bolo nám dobre. Smutno za M., ktorý tu s nami strávil spolu iba 1,5 týždňa, ťažko, keď si deti nevedeli poradiť s tým smútkom a predvádzali sa, malátne, keď nám chýbalo slnko, ale aj tak dobre. Podarilo sa nám totiž zaplávať si v mori a povyhrievať sa aspoň chvíľu na pláži, vyšli sme si na niekoľko výletov, ktoré spôsobili, že deťom sa naširoko otvárali oči od úžasu a v ústach im zamrel fascinovaný výkrik, nahltali sme sa (doslova!) jabĺk zo starej jablonky, ktorú dávno, pradávno zasadil môj nebohý starký, a to v každej forme – muštu, šťavy, placiek, plnky v koláčikoch (ešte mi tečú slinky pri spomienke na tie dobroty...); prechádzali sme sa, hrali, bicyklovali, jednoducho, boli sme spolu... No a ešte nakupovanie s mamou, káva s kamarátkou, pivo so sesternicou ;). Dobrý čas.

Tento júl bol výnimočný ešte z jedného dôvodu – spoločenských udalostí, ktoré sa odohrávali v Poľsku. Samozrejme, môžeme mať na ne rôzne názory, ale poznáme sa už tak dlho, že som presvedčená, že aj napriek rozdielom si ma môžete pokojne vypočuť, no a ja cítim potrebu podeliť sa aj týmito júlovými zážitkami. Som totiž úžasne hrdá na to, že som Poľka a na Poliakov. Počas protestov, ktoré sa preliali celým Poľskom som si každý večer po uložení detí do postele sadla pred televízor spolu s rodičmi a s nepokojom sledovala vývoj udalostí. Čítala som komentáre v poľských médiách, vďaka M. som priebežne registrovala, čo o nás píšu tie slovenské. Veľa rozhovorov, čítania, emócií, otáznikov. A ohromná úľava, keď vyhrala demokracia, chápaná ako úctivý prístup ku všetkým stranám, vrátane menšiny. Keď vyhral rešpekt voči právu. Poľská spoločnosť sa preukázala neuveriteľnou silou, jednotou, vytrvalosťou a nepripustila, aby vyhralo politikárčenie, diletantstvo, nadmerný sklon ku konfrontácii, chýbajúca sebareflexia (na oboch póloch politickej scény). Poviem rovno: podľa mňa ani ten najlepší zákon, pretlačený expresným tempom, s chybami a bez skutočnej diskusie všetkých zainteresovaných strán jednoducho nemôže byť dobrý. Pokojne ma nazvite naivkou ;). Spôsob, akým bol schválený zákon o súdoch som vnímala ako kompromitáciu poľského parlamentu, a teda aj mojej krajiny. Hanbila som sa za našich predstaviteľov. Ale všetky udalosti, ktoré následne prebehli, mi vrátili vieru. Poľsko má dlhú históriu, veľa našich vlastností môže byť vnímaných negatívne, ale bojovnosť a láska k slobode k nám patria. Vidím to tým viac, čím dlhšie bývam v zahraničí. Život na Slovensku spôsobuje, že ešte silnejšie si uvedomujem fenomén poľskosti, cítim sa byť súčasťou konkrétnej komunity, vidím jej konkrétne charakteristické vlastnosti. A k tomu patria konkrétne pocity a emócie. Ale to je snáď téma na celkom inú diskusiu.

A teda holou vetou: júl sa končí...


piątek, 30 czerwca 2017

Robić swoje / Robiť si svoje

Mała MN. idzie od września do przedszkola. Wielkie wydarzenie w życiu naszej rodziny. 3, 2, 1, 0… start!, edukacja naszej córki oficjalnie wystartowała. I to na Słowacji. To jeden z moich największych lęków związanych z wychowywaniem dzieci dwunarodowych. Bo właśnie, jak ostatnio w rozmowie ze mną odkryła jedna dobra znajoma, tu nie chodzi tylko o to, że moje dzieci są dwujęzyczne. Tu chodzi o to, że są dwunarodowe. Są zarówno Słowakami, jak i Polakami. I przede mną i M. stoi trudne zadanie, by ich w tym duchu wychować, by pomóc im odnaleźć się w takim mniej typowym układzie, którego żadne z ich rodziców nie zna od strony praktycznej. Ja nie wiem, co znaczy mieć 2 narodowości, przynajmniej nie w tak dosłownym wymiarze, jak doświadczają tego moje dzieci. Ja mogę tylko słuchać, co do powiedzenia na ten temat mają inni znajdujący się w podobnej sytuacji i wypracować z M. jakąś spójną, wspólną wizję, w której moje dzieci będą się czuły bezpiecznie i normalnie. Szkoła zdecydowanie będzie miała wyraźny wpływ na rozwój w jednym z kierunków, w tym wypadku słowackim. A tu zarysowuje się kolejny mój wielki lęk, który wprawdzie póki co znajduje się w sferze czystej teorii, ale kiedyś może się urzeczywistnić – moje dzieci w przyszłości będą miały prawo wyboru, z jaką narodowością bardziej się utożsamiają i będą mogły zdecydować, czy jednej ze swoich dwóch narodowości nie odrzucić, nie zrezygnować z niej. Brzmi oburzająco? Że jak to? Że dlaczego? Że po co? Ok, ale w końcu każdy decyduje sam za siebie. I może do czegoś takiego dojść, chociaż cholernie bym tego nie chciała. Spotkałam już dorosłe dzieci z polsko-słowackich rodzin, których język i zachowanie świadczyły o tym, że wybrały bycie Słowakami. Bolało. I może stąd ten mój strach. Bo już gdzieś to kiedyś widziałam…

Szkoła przeraża mnie dlatego, że nie umiem poprawnie pisać po słowacku, że słowacki alfabet jest inny, że litery pisane są inne (!), że nie znam historii Słowacji, że nie znam nazw różnych pojęć w języku słowackim… Przeraża mnie, że nie będę umiała pomóc własnym dzieciom tak, jak bym chciała, że nie będę dla nich wystarczającym wsparciem. Poza tym w szkole nikt nie będzie przejmował się tym, że nie świętujemy słowackiego dnia mamy, ale polski i moje dziecko pewnie łatwo zapomni w ferworze przygotowań przeróżnych laurek i pod wpływem innych dzieci, że mama tego dnia nie świętuje… Niby drobiazg, ale dla mnie urasta do ogromnych rozmiarów. Najgorsze, że M. oczywiście mógłby to samo powiedzieć o polskiej szkole. Ja przedstawiam wam tylko moją perspektywę.

A ta wspomniana kwestia tożsamości? Kolejna znajoma, sama będąca w dwunarodowym związku, gdy usłyszała moje wątpliwości odnośnie dzieci i ich wyborów, zareagowała stanowczym: „Nie! Niech moje dzieci wybiją to sobie z głowy”. Nie powiem, zwykłe zabronienie moim dzieciom czegokolwiek jest bardzo kuszącym rozwiązaniem, tylko że rzadko odnosi pożądany skutek ;). Na chwilę obecną wydaje mi się, że przede wszystkim muszę utrwalać w nich to naturalne przekonanie, że to, w czym żyją, jest zupełnie normalne. Musimy z M. konsekwentnie podkreślać bogactwo wynikające z tego, że dzieciaki są dwunarodowe, a nie trudności z tym związane. No i to my tworzymy nasze domowe tradycje, budujemy równowagę między polskością a słowackością, stawiamy pomiędzy nimi mosty. Uczymy kochać Polskę i Słowację, uczymy je szanować i traktować na równi. Do nas należy niewzmacnianie podziałów, nieprzedstawianie pewnych rzeczy jako wyraźnie lepszych lub gorszych, zaszczepianie ciekawości i chęci poznania jednej i drugiej ojczyzny. Fiuuu, wszystko to na ekranie komputera wygląda jeszcze poważniej niż w mojej głowie…

Tak naprawdę jednak najtrudniejsze zadanie ciągle przed nami. Bo schody zaczną się dopiero wtedy, gdy dzieci pójdą do szkoły. Przedszkole MN. to zaledwie preludium do tego, co nas jeszcze czeka, jeśli chodzi o grupę rówieśniczą albo szerzej – całe otoczenie zdominowane przez jedną kulturę i język. Chwilowo czuję się trochę jak Dawid stający do walki z Goliatem ;). Niby wiem, że nie tędy droga, podchodzenie do tematu niczym do pojedynku nie prowadzi do znalezienia spokojnego rozwiązania. Jednocześnie jednak już teraz muszę być czasami jak lwica, by bronić mojej rodziny – wierzcie mi, komentarze pełne ignorancji lub zwyczajnie pozbawione odrobiny empatii na temat naszych krajów czy języków zdarzają się regularnie. A może zamiast pokazywania pazurów lepiej byłoby uzbroić się w naprawdę, naprawdę gruby pancerz? Która opcja będzie bardziej pomocna dla moich dzieci? I pomoże im samym nie zgubić własnej tożsamości? Mam jeszcze czas na dokładniejsze rozważenie tych możliwości. Pewnie niektóre rzeczy wyklarują się „w praniu”, z czasem, będą dojrzewać wraz z nami i naszymi dziećmi. Ale zegar tyka…




Malá MN ide od septembra do škôlky. Veľká udalosť v živote našej rodiny. 3, 2, 1, 0… štart!, vzdelávanie našej dcérky sa oficiálne začalo. A to na Slovensku. Je to jedna z mojich najväčších obáv spojených s vychovávaním dvojnárodových detí. Ide práve o to, ako na to nedávno v rozhovore so mnou prišla jedna dobrá známa, že naše deti nie sú len dvojjazyčné. Oni sú totiž dvojnárodové. Sú takisto Slovákmi ako aj Poliakmi. A predo mnou a M. stojí ťažká úloha, aby sme ich v tomto duchu vychovali, aby sme im pomohli nájsť si miesto v takomto menej štandardnom formáte, ktorý ani jeden z ich rodičov nepozná z praktickej stránky. Ja neviem, čo to znamená, mať 2 národnosti, aspoň nie tak doslovne, ako to zakúšajú moje deti. Môžem len počúvať, čo na to hovoria iní ľudia, ktorí sa nachádzajú v podobnej situácii, a pripraviť s M. nejakú kompaktnú, spoločnú víziu, v ktorej sa deti budú cítiť bezpečne a normálne. Škola bude mať rozhodne významný vplyv na rozvoj v jednom smere, v tomto prípade v tom slovenskom. No a tu stojím pred ďalšou veľkou obavou, ktorá sa síce zatiaľ nachádza v sfére čistej teórie, ale raz sa môže zreálniť – moje deti budú mať v budúcnosti právo voľby, s ktorou národnosťou sa viac identifikujú, a budú sa môcť rozhodnúť, že jednu z nich odmietnu a vzdajú sa jej. Znie to šokujúco? Pýtate sa ako to, prečo, načo? Ok, ale v konečnom prípade každý rozhoduje sám za seba. A aj k takémuto niečomu môže dôjsť, hoci by som to absolútne nechcela. Stretla som už dospelé deti z poľsko-slovenských rodín, ktorých jazyk aj správanie svedčili o tom, že si vybrali Slovensko. Bolelo. A možno odtiaľ pochádza ten môj strach. Lebo som to už niekedy niekde videla...

Škola ma straší preto, že neviem správne písať po slovensky, že slovenská abeceda je iná, že písané písmená sú iné (!), že nepoznám históriu Slovenska, že nepoznám názvy rôznych pojmov v slovenčine... Bojím sa toho, že nebudem môcť pomôcť vlastným deťom tak, ako by som chcela, že im dostatočne nebudem oporou. Okrem toho, v škole nebude nikoho zaujímať, že neoslavujeme slovenský, ale poľský deň matiek, a moje dieťa iste pri príprave rôznych darčekov pre maminy pod vplyvom iných detí ľahko zabudne, že jeho mama oslavuje inokedy... Možno je to maličkosť, ale pre mňa narastá do obrovských rozmerov. Najhoršie je, že M. by, samozrejme, mohol povedať to isté o poľskej škole. Ja sa s vami delím iba svojou perspektívou.

A tá spomínaná otázka identity? Ďalšia známa, ktorá je tiež v dvojnárodovom vzťahu, keď počula o mojich pochybnostiach súvisiacich s deťmi a ich voľbami, zareagovala rozhodne: „Nie! Nech si to moje deti vytlčú z hlavy”. Pravda je taká, že dať jednoduchý zákaz mojim deťom na čokoľvek je veľmi lákavé, avšak zriedkavo prináša želaný výsledok ;). Momentálne sa mi zdá, že v nich predovšetkým musím posilňovať  prirodzené presvedčenie, že to, v čom žijú, je úplne normálne. Musíme spolu s M. vytrvalo zdôrazňovať bohatstvo vyplývajúce z toho, že deti sú z dvoch národov, a nie ťažkosti, ktoré sú s tým spojené. No a práve my tvoríme naše domáce tradície, budujeme rovnováhu medzi poľskosťou a slovenskosťou, staviame medzi nimi mosty. Učíme, ako milovať Poľsko aj Slovensko, učíme ich rešpektovať ich a správať sa k nim rovnako. My sme tí, ktorých úlohou je neposilňovať rozdiely, neukazovať niektoré veci ako výrazne lepšie či horšie, vštepovať deťom zvedavosť a chuť spoznávať jednu aj druhú vlasť. Fúúú, všetko to na obrazovke vyzerá ešte vážnejšie ako v mojej hlave...

To najťažšie je v skutočnosti stále pred nami. Lebo tá najväčšia námaha nás bude čakať vtedy, keď pôjdu deti do školy. Škôlka MN je iba predohra pred tým, čo je tam niekde ďalej a čo sa týka celej skupiny rovesníkov, alebo v širšom zmysle, celého prostredia s jedným dominantným jazykom a jendou kultúrou. Chvíľami sa cítim trochu ako Dávid, ktorý sa postavil do boja proti Goliášovi ;). Viem síce, že tadiaľ cesta nevedie, že vnímať celú situáciu ako súboj nás neprivedie k rozvážnemu riešeniu. Jednako sa však už teraz musím niekedy správať ako levica, ktorá bráni svoju rodinu – verte mi, že sa pravidelne objavujú komentáre plné ignorancie alebo jednoducho bez akejkoľvek empatie týkajúcej sa našich krajín či jazykov. Mala by som sa snáď namiesto vystrkovania pazúrov vyzbrojiť skutočne, skutočne hrubým pancierom? Ktorá možnosť viac pomôže mojim deťom? Ktorá im pomôže nestratiť sa v ich vlastnej identite? Ešte mám čas na dôkladnejšie uvažovanie o týchto možnostiach. Niektoré veci sa určite ukážu časom, budú dozrievať spolu s nami a našimi deťmi. Ale hodiny tikajú...