piątek, 24 kwietnia 2020

Gdy niebo spada na głowę / Keď obloha padá na hlavu


O tym, że tegoroczna Wielkanoc będzie inna niż poprzednie, wiedzieliśmy właściwie od drugiej połowy marca. Polska mama utknęła w Bratysławie, słowaccy rodzice mieszkają prawie 200 kilometrów od stolicy, na dodatek w najbliższej rodzinie mamy aż dwóch lekarzy. Zaakceptowaliśmy więc, że te święta będą ze względu na moją mamę może ciut bardziej polskie, choć na Słowacji, i pogodziliśmy się z faktem, że po raz pierwszy spędzimy je w Bratysławie. Ale prawdziwa bomba miała spaść na nas dopiero w Wielkim Tygodniu.

M. się rozchorował. Najpierw pojawiła się gorączka, potem ból mięśni, w końcu brzydki, duszący kaszel… BUM.

To nie były objawy, nad którymi mogliśmy przejść do porządku dziennego. Tym bardziej, że przez tych 10 lat, jak jesteśmy razem, mój mąż miał gorączkę może 3 razy. Więc się zaczęło – szukanie informacji na stronach słowackich instytucji odpowiedzialnych za koronawirusa, telefony do zaprzyjaźnionych lekarzy, pełne odizolowanie M. od pozostałych domowników… Okazało się, że około 9-metrowy pokój starszych dzieci jest z gumy i pomieści jeszcze łóżeczko najmłodszego. A ja, moja mama i trójka moich dzieci damy radę funkcjonować bez największego pokoju w domu, który zajął mój mąż.

Nie wiem, czy możecie sobie wyobrazić, co czułam. Cała byłam działaniem w tych dniach. Całą moją energię skoncentrowałam na tym, by sobie poradzić z tą sytuacją. By ogarnąć jakoś przygotowania do świąt (wielkie podziękowania dla mojej mamy za wszystko i szwagra, który robił nam zakupy), by ogarnąć jakoś dzieci i ich potrzebę bycia z tatą, by zachować spokój i ogarnąć jakoś własny lęk. Jedyny moment, w którym pozwalałam moim emocjom dojść do głosu, był ten tuż przed zaśnięciem – gdy przykładałam głowę do poduszki i zastanawiałam się, czy na drugi dzień obudzę się zdrowa, czy moja mama obudzi się zdrowa, czy moje dzieci obudzą się zdrowe i czy stan mojego męża nie ulegnie pogorszeniu.

To nie był łatwy czas.

Na szczęście choć kaszel M. przez pierwsze dni stawał się coraz bardziej nieprzyjemny i lekka gorączka ciągle trzymała, jego stan się wyraźnie nie pogorszył. To uspokajało, wiele wskazywało, że to jednak nie TA choroba, ale może grypa, może raczkujące zapalenie oskrzeli. Nie mogliśmy jednak ryzykować i narażać pozostałych domowników, póki choroba całkowicie nie minie, więc dalej trwaliśmy w izolacji.

I nadeszło Triduum Paschalne. Najważniejsze dni dla katolików, pierwszy raz przy zamkniętych kościołach – dla osoby wierzącej jak ja coś absolutnie surrealistycznego. Wprawdzie ułożyliśmy już wcześniej plan, jak będziemy przeżywać ten czas w domu, jak pomodlimy się z dziećmi, jak wprowadzimy je w poszczególne wydarzenia przypominane w Kościele w tych dniach, ale nie mieliśmy żadnego planu na sytuację, w której się znaleźliśmy, na modlitwę bez M. – męża, taty i naszego jedynego 100% Słowaka w domu. Ostatecznie modliliśmy się wspólnie… przez komunikator. Tak, JM., nasz najmłodszy syn, zobaczył tatę po kilku dniach niewidzenia na ekranie tabletu. W pierwszym momencie myślałam, że nie uda mi się uspokoić jego płaczu. Na szczęście po dłuższej chwili oswoił się z sytuacją i był już zwyczajnie szczęśliwy – przybiegał co chwilę do ekranu, żeby tatę „zaczepić”.

Na śniadaniu wielkanocnym też spotkaliśmy się jedynie w ekranie tabletu, co jeszcze parę dni wcześniej było absolutnie nie do pomyślenia. Gdyby nie moi teściowie, którzy dostarczyli nam tradycyjną słowacką szynkę, na wielkanocnym stole nie mielibyśmy nawet słowackich potraw, bo te miał zrobić mój mąż.

Na szczęście Niedzielę Wielkanocną M. przeleżał w łóżku już całkowicie bez gorączki i z zaledwie wspomnieniem kaszlu. Ten dzień spędziliśmy jeszcze w dużej mierze osobno (starsze dzieci mogły już zajrzeć do taty na dłużej i pogadać „z daleka”), ale nareszcie spokojniejsi. Poniedziałek Wielkanocny po tygodniu rozłąki spędziliśmy w końcu razem – radośnie, z zachowaniem tradycji polskich (polewanie wodą), słowackich (smaganie korbaczem) i domowych (jajkobranie), rodzinnie.

Uff, rozpisałam się. Miałam potrzebę opowiedzenia tej historii. Wracam czasem do starych tekstów na tym blogu, do tego pewnie też wrócę i tylko westchnę: „Ojej, to była dopiero historia!”. Ale póki co jeszcze jest świeża, jeszcze mnie zupełnie nie opuściła. Przez chwilę cały mój świat stanął na głowie, a ja musiałam być bardzo, bardzo silna. Daliśmy radę, wszyscy.


Dostawa od słowackich rodziców na słodko.

Słowaccy rodzice na ratunek słowackiej tradycji kulinarnej w naszym domu :).

Tak to wyglądało przez 4 długie dni - M. na ekranie tabletu (na pianinie).

Tegoroczna święconka!

Tego nie trzeba komentować :D.

Moi trzej "šibači" gotowi do działania.

Dzięki uprzejmości Pedagogika normalności tak to u nas było w czasie Triduum.

O tom, že tohoročná Veľká Noc bude iná ako tie predtým, sme vlastne vedeli už od druhej polovice marca. Poľská mama uviazla v Bratislave, slovenskí rodičia bývajú skoro 200 km od hlavného mesta a navyše, v najbližšej rodine máme až dvoch lekárov. Zmierili sme sa teda s tým, že sviatky budú s ohľadom na moju mamu možno o niečo viac poľské, hoci aj na Slovensku, a tiež s tým, že ich po prvýkrát strávime v Bratislave. Ale skutočný šok mal prísť až vo Veľkom týždni.

M. ochorel. Najprv horúčka, potom bolesť svalov a napokon škaredý, dusivý kašeľ... BUM.

Neboli to symptómy, ktoré sme mohli odignorovať. Tým skôr, že za tých 10 rokov, čo sme spolu, mal môj muž horúčku možno trikrát. A tak sa to začalo – informácie od slovenských inštitúcií zodpovedných za koronavírus, telefonáty lekárom z rodiny, úplná izolácia M. od ostatných obyvateľov bytu... Zistili sme, že asi 9-metrová izba starších detí je z gumy a zmestí sa do nej ešte aj postieľka najmladšieho. A ja, moja mama a tri malé deti sme dokázali fungovať bez najväčšej izby v byte, v ktorej zostal môj muž.

Neviem, či si dokážete predstaviť, čo som cítila. V tých dňoch som bola plná aktivity. Celú svoju energiu som sústredila na to, aby som si poradila s touto situáciou. Aby sme sa nejako pripravili na sviatky (veľké „ďakujem” patrí mojej mame za všetko a švagrovi, ktorý nám robil nákupy), aby sme si poradili s deťmi a s ich potrebou byť s tatom, aby som si uchovala pokoj a zvládla vlastný strach. Jediný moment, v ktorom som dovolila svojim emóciám vyjsť na povrch, bol ten tesne pred s zaspatím, keď som si kládla hlavu na vankúš a premýšľala, či sa na druhý deň zobudím zdravá, či sa moja mama zobudí zdravá, či sa moje deti zobudia zdravé a či sa stav môjho manžela nezhorší.

Neboli to ľahké chvíle.

Našťastie, hoci bol kašeľ M. čoraz nepríjemnejší a nevysoká horúčka mu neprechádzala, jeho stav sa výrazne nezhoršil. To nás upokojovalo, veľa vecí totiž poukazovalo na to, že to nie je TÁ choroba, ale možno chrípka, možno ľahký zápal priedušiek. Nemohli sme však riskovať a vystavovať nebezpečenstvu ostatných, kým choroba celkom neodíde, a preto sme pokračovali v izolácii.

Až prišlo Veľkonočné trojdnie. Najdôležitejšie dni pre katolíkov, prvýkrát pri zavretých kostoloch – pre mňa ako veriacu osobu niečo úplne surrealistické. Síce sme mali plán, ako budeme tento čas prežívať doma, ako sa pomodlíme s deťmi a vysvetlíme im jednotlivé udalosti pripomínane cirkvou v týchto dňoch, nemali sme však plán pre situáciu, v ktorej sme sa ocitli, na modlitbu bez M. – manžela, otca a nášho jediného 100% Slováka. Napokon sme sa pomodlili spolu... cez internet. Áno, JM, náš najmladší, videl ocka po niekoľkých dňoch na obrazovke tabletu. Najprv som si myslela, že sa mi nepodarí utíšiť jeho plač. Našťastie sa po dlhšej chvíli osvojil so situáciou a bol už jednoducho rád – každú chvíľu pribehol k obrazovke, aby oslovil ocka.

Na veľkonočných raňajkách sme sa opäť stretli iba prostredníctvom tabletu, čo by sme si ešte pred niekoľkými dňami ani nevedeli predstaviť. Keby nie moji svokrovci, ktorí nám poslali tradičnú slovenskú šunku, nemali by sme na veľkonočnom stole žiadne slovenské jedlá, pretože tie mal prichystať môj manžel.

Našťastie Veľkonočnú nedeľu už M. preležal v posteli celkom bez horúčky, s občasným zakašľaním. Ten deň sme strávili ešte poväčšine oddelene (staršie deti už mohli ísť pozrieť ocka a z diaľky sa s ním porozprávať), ale už pokojnejší. Veľkonočný pondelok sme po týždennom odlúčení strávili spolu – radostne, s poľskými (polievanie vodou), slovenskými (šibanie korbáčom) aj našimi vlastnými (zbieranie vajíčok) tradíciami, rodinne.

Uff, ale som sa rozpísala. Mala som potrebu porozprávať tento príbeh. Niekedy sa vraciam k starým textom na blogu, k tomuto sa iste tiež raz vrátim a len si povzdychnem: „Ajaj, to bolo dobrodružstvo!”. Ale teraz je to ešte čerstvé, ešte ma to celkom neprešlo. Na chvíľu sa môj svet prevrátil hore nohami a musela som byť veľmi, veľmi silná. Ale všetci sme si poradili.