O tym, że tegoroczna Wielkanoc będzie inna niż poprzednie,
wiedzieliśmy właściwie od drugiej połowy marca. Polska mama utknęła w
Bratysławie, słowaccy rodzice mieszkają prawie 200 kilometrów od stolicy, na
dodatek w najbliższej rodzinie mamy aż dwóch lekarzy. Zaakceptowaliśmy więc, że
te święta będą ze względu na moją mamę może ciut bardziej polskie, choć na
Słowacji, i pogodziliśmy się z faktem, że po raz pierwszy spędzimy je w
Bratysławie. Ale prawdziwa bomba miała spaść na nas dopiero w Wielkim Tygodniu.
M. się rozchorował. Najpierw pojawiła się gorączka, potem
ból mięśni, w końcu brzydki, duszący kaszel… BUM.
To nie były objawy, nad którymi mogliśmy przejść do porządku
dziennego. Tym bardziej, że przez tych 10 lat, jak jesteśmy razem, mój mąż miał
gorączkę może 3 razy. Więc się zaczęło – szukanie informacji na stronach słowackich
instytucji odpowiedzialnych za koronawirusa, telefony do zaprzyjaźnionych
lekarzy, pełne odizolowanie M. od pozostałych domowników… Okazało się, że około
9-metrowy pokój starszych dzieci jest z gumy i pomieści jeszcze łóżeczko
najmłodszego. A ja, moja mama i trójka moich dzieci damy radę funkcjonować bez
największego pokoju w domu, który zajął mój mąż.
Nie wiem, czy możecie sobie wyobrazić, co czułam. Cała byłam
działaniem w tych dniach. Całą moją energię skoncentrowałam na tym, by sobie
poradzić z tą sytuacją. By ogarnąć jakoś przygotowania do świąt (wielkie
podziękowania dla mojej mamy za wszystko i szwagra, który robił nam zakupy), by
ogarnąć jakoś dzieci i ich potrzebę bycia z tatą, by zachować spokój i ogarnąć
jakoś własny lęk. Jedyny moment, w którym pozwalałam moim emocjom dojść do
głosu, był ten tuż przed zaśnięciem – gdy przykładałam głowę do poduszki i
zastanawiałam się, czy na drugi dzień obudzę się zdrowa, czy moja mama obudzi
się zdrowa, czy moje dzieci obudzą się zdrowe i czy stan mojego męża nie
ulegnie pogorszeniu.
To nie był łatwy czas.
Na szczęście choć kaszel M. przez pierwsze dni stawał się
coraz bardziej nieprzyjemny i lekka gorączka ciągle trzymała, jego stan się
wyraźnie nie pogorszył. To uspokajało, wiele wskazywało, że to jednak nie TA
choroba, ale może grypa, może raczkujące zapalenie oskrzeli. Nie mogliśmy
jednak ryzykować i narażać pozostałych domowników, póki choroba całkowicie nie
minie, więc dalej trwaliśmy w izolacji.
I nadeszło Triduum Paschalne. Najważniejsze dni dla
katolików, pierwszy raz przy zamkniętych kościołach – dla osoby wierzącej jak
ja coś absolutnie surrealistycznego. Wprawdzie ułożyliśmy już wcześniej plan,
jak będziemy przeżywać ten czas w domu, jak pomodlimy się z dziećmi, jak
wprowadzimy je w poszczególne wydarzenia przypominane w Kościele w tych dniach,
ale nie mieliśmy żadnego planu na sytuację, w której się znaleźliśmy, na
modlitwę bez M. – męża, taty i naszego jedynego 100% Słowaka w domu. Ostatecznie
modliliśmy się wspólnie… przez komunikator. Tak, JM., nasz najmłodszy syn,
zobaczył tatę po kilku dniach niewidzenia na ekranie tabletu. W pierwszym
momencie myślałam, że nie uda mi się uspokoić jego płaczu. Na szczęście po
dłuższej chwili oswoił się z sytuacją i był już zwyczajnie szczęśliwy –
przybiegał co chwilę do ekranu, żeby tatę „zaczepić”.
Na śniadaniu wielkanocnym też spotkaliśmy się jedynie w
ekranie tabletu, co jeszcze parę dni wcześniej było absolutnie nie do
pomyślenia. Gdyby nie moi teściowie, którzy dostarczyli nam tradycyjną słowacką
szynkę, na wielkanocnym stole nie mielibyśmy nawet słowackich potraw, bo te
miał zrobić mój mąż.
Na szczęście Niedzielę Wielkanocną M. przeleżał w łóżku już
całkowicie bez gorączki i z zaledwie wspomnieniem kaszlu. Ten dzień spędziliśmy
jeszcze w dużej mierze osobno (starsze dzieci mogły już zajrzeć do taty na
dłużej i pogadać „z daleka”), ale nareszcie spokojniejsi. Poniedziałek
Wielkanocny po tygodniu rozłąki spędziliśmy w końcu razem – radośnie, z
zachowaniem tradycji polskich (polewanie wodą), słowackich (smaganie korbaczem)
i domowych (jajkobranie), rodzinnie.
Uff, rozpisałam się. Miałam potrzebę opowiedzenia tej
historii. Wracam czasem do starych tekstów na tym blogu, do tego pewnie też
wrócę i tylko westchnę: „Ojej, to była dopiero historia!”. Ale póki co jeszcze
jest świeża, jeszcze mnie zupełnie nie opuściła. Przez chwilę cały mój świat
stanął na głowie, a ja musiałam być bardzo, bardzo silna. Daliśmy radę,
wszyscy.
O tom, že tohoročná Veľká Noc bude iná ako tie predtým, sme vlastne vedeli už od druhej polovice marca. Poľská mama uviazla v Bratislave, slovenskí rodičia bývajú skoro 200 km od hlavného mesta a navyše, v najbližšej rodine máme až dvoch lekárov. Zmierili sme sa teda s tým, že sviatky budú s ohľadom na moju mamu možno o niečo viac poľské, hoci aj na Slovensku, a tiež s tým, že ich po prvýkrát strávime v Bratislave. Ale skutočný šok mal prísť až vo Veľkom týždni.
Dostawa od słowackich rodziców na słodko. |
Słowaccy rodzice na ratunek słowackiej tradycji kulinarnej w naszym domu :). |
Tak to wyglądało przez 4 długie dni - M. na ekranie tabletu (na pianinie). |
Tegoroczna święconka! |
Tego nie trzeba komentować :D. |
Moi trzej "šibači" gotowi do działania. |
Dzięki uprzejmości Pedagogika normalności tak to u nas było w czasie Triduum. |
O tom, že tohoročná Veľká Noc bude iná ako tie predtým, sme vlastne vedeli už od druhej polovice marca. Poľská mama uviazla v Bratislave, slovenskí rodičia bývajú skoro 200 km od hlavného mesta a navyše, v najbližšej rodine máme až dvoch lekárov. Zmierili sme sa teda s tým, že sviatky budú s ohľadom na moju mamu možno o niečo viac poľské, hoci aj na Slovensku, a tiež s tým, že ich po prvýkrát strávime v Bratislave. Ale skutočný šok mal prísť až vo Veľkom týždni.
M. ochorel. Najprv horúčka, potom bolesť svalov a napokon
škaredý, dusivý kašeľ... BUM.
Neboli to symptómy, ktoré sme mohli odignorovať. Tým skôr,
že za tých 10 rokov, čo sme spolu, mal môj muž horúčku možno trikrát. A tak sa
to začalo – informácie od slovenských inštitúcií zodpovedných za koronavírus,
telefonáty lekárom z rodiny, úplná izolácia M. od ostatných obyvateľov bytu...
Zistili sme, že asi 9-metrová izba starších detí je z gumy a zmestí sa do nej
ešte aj postieľka najmladšieho. A ja, moja mama a tri malé deti sme dokázali
fungovať bez najväčšej izby v byte, v ktorej zostal môj muž.
Neviem, či si dokážete predstaviť, čo som cítila. V tých dňoch som bola plná aktivity. Celú
svoju energiu som sústredila na to, aby som si poradila s touto situáciou. Aby
sme sa nejako pripravili na sviatky (veľké „ďakujem” patrí mojej mame za všetko
a švagrovi, ktorý nám robil nákupy), aby sme si poradili s deťmi a s ich
potrebou byť s tatom, aby som si uchovala pokoj a zvládla vlastný strach.
Jediný moment, v ktorom som dovolila svojim emóciám vyjsť na povrch, bol ten
tesne pred s zaspatím, keď som si kládla hlavu na vankúš a premýšľala, či sa na
druhý deň zobudím zdravá, či sa moja mama zobudí zdravá, či sa moje deti
zobudia zdravé a či sa stav môjho manžela nezhorší.
Neboli to ľahké chvíle.
Našťastie, hoci bol kašeľ M. čoraz nepríjemnejší a nevysoká
horúčka mu neprechádzala, jeho stav sa výrazne nezhoršil. To nás upokojovalo,
veľa vecí totiž poukazovalo na to, že to nie je TÁ choroba, ale možno chrípka,
možno ľahký zápal priedušiek. Nemohli sme však riskovať a vystavovať
nebezpečenstvu ostatných, kým choroba celkom neodíde, a preto sme pokračovali v
izolácii.
Až prišlo Veľkonočné trojdnie. Najdôležitejšie dni pre
katolíkov, prvýkrát pri zavretých kostoloch – pre mňa ako veriacu osobu niečo
úplne surrealistické. Síce sme mali plán, ako budeme tento čas prežívať doma,
ako sa pomodlíme s deťmi a vysvetlíme im jednotlivé udalosti pripomínane
cirkvou v týchto dňoch, nemali sme však plán pre situáciu, v ktorej sme sa
ocitli, na modlitbu bez M. – manžela, otca a nášho jediného 100% Slováka.
Napokon sme sa pomodlili spolu... cez internet. Áno, JM, náš najmladší, videl
ocka po niekoľkých dňoch na obrazovke tabletu. Najprv som si myslela, že sa mi
nepodarí utíšiť jeho plač. Našťastie sa po dlhšej chvíli osvojil so situáciou a
bol už jednoducho rád – každú chvíľu pribehol k obrazovke, aby oslovil ocka.
Na veľkonočných raňajkách sme sa opäť stretli iba
prostredníctvom tabletu, čo by sme si ešte pred niekoľkými dňami ani nevedeli
predstaviť. Keby nie moji svokrovci, ktorí nám poslali tradičnú slovenskú
šunku, nemali by sme na veľkonočnom stole žiadne slovenské jedlá, pretože tie
mal prichystať môj manžel.
Našťastie Veľkonočnú nedeľu už M. preležal v posteli celkom
bez horúčky, s občasným zakašľaním. Ten deň sme strávili ešte poväčšine
oddelene (staršie deti už mohli ísť pozrieť ocka a z diaľky sa s ním
porozprávať), ale už pokojnejší. Veľkonočný pondelok sme po týždennom odlúčení
strávili spolu – radostne, s poľskými (polievanie vodou), slovenskými (šibanie
korbáčom) aj našimi vlastnými (zbieranie vajíčok) tradíciami, rodinne.
Uff, ale som sa rozpísala. Mala som potrebu porozprávať
tento príbeh. Niekedy sa vraciam k starým textom na blogu, k tomuto sa iste
tiež raz vrátim a len si povzdychnem: „Ajaj, to bolo dobrodružstvo!”. Ale teraz
je to ešte čerstvé, ešte ma to celkom neprešlo. Na chvíľu sa môj svet prevrátil
hore nohami a musela som byť veľmi, veľmi silná. Ale všetci sme si poradili.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz